piątek, 26 czerwca 2009

Torebka Pani Minister

Ludzie zatraciwszy elementarne poczucie po co żyją i co jest podstawową wartością w życiu, stali się przedmiotem publicznych dyskusji, co należy z ludźmi robić. Dodajmy, że dyskusji jałowych, bo decyzje o tym co z ludźmi i ludziom należy czynić, zapadają w zaciszu gabinetów urzędniczych i innych.

Jakże tak można pisać po 20 latach od odzyskania wolności?! - zapyta oburzony konsument wiadomości codziennych. Rzeczywiście, należy się tutaj kilka słów wyjaśnienia.

W czasach demokratyczno-empirycznych publiczność i jej nastroje są nieustannie „mierzone”.

My obędziemy się bez pomiarów i oświadczymy, co następuje: zdecydowana większość ludzi zapytana, co jest największym dla nich dobrem na tym ziemskim padole, odpowie: rodzina. To przypuszczenie graniczące z pewnością, chyba przez nikogo nie będzie oprotestowane. Skoro tak, to podrążymy ten temat. Temat największego dobra czyli skarbu. Czy aby na pewno jest to rodzina?

Gdzie skarb twój, tam serce twoje

Znamy to zdanie z Ewangelii. Wypada jednak odpowiedzieć, gdzie to serce jest. Można odpowiedzieć na to pytanie na dwa, dopełniające się sposoby. Duchowo, gdzie jest nasze serce. I gdzie jest fizycznie. To drugie położenie jest proste do ustalenia, bo raczej w ciągu życia nie rozstajemy się z naszym podstawowym organem. Jakkolwiek ewangeliczne zdanie odnosi się przede wszystkim do sfery duchowej, to nie należy lekceważyć materialnego położenia naszego serca w stosunku do wartości, którą zdecydowanie określamy jako nasz skarb. Czyli rodziny.

Czasy mamy tak podłe, że w tym miejscu należy zdefiniować rodzinę. W jej najwęższym zakresie to ojciec, matka i dzieci. To wystarczy dla naszych rozważań. Kontynuując śledztwo na temat położenia serca, a raczej serc, przyjrzyjmy się najpierw ich fizycznej lokalizacji w funkcji czasu. Na przykład doby. Pomijając czas spędzony na sen, już z samego rana nasza rodzina dzieli się. Serca rozchodzą się każde w swoją stronę, ojciec do pracy, matka do pracy, dzieci do swoich szkolnych klas. Późne popołudnie to okazja by być razem. Okazja, jakże często zmarnowana. Czasami wspólny obiad, kilka przelotnych słów i serca znów się oddalają, bo dziś każdy powinien mieć swój pokój, bo telewizor, komputer, bo ambitni rodzice posyłają dzieci na dodatkowe zajęcia, bo nie umiemy rozmawiać. Ktoś powie, że rodzina nie musi być blisko, by być rodziną. Odpowiemy, że raczej jest tresowana, by nie być ze sobą. Jest do tego przyzwyczajona. I nie chce zmian.

Duchowe położenie serca wydaje się być trudniejsze do ustalenia. Pozornie jednak. Reakcje i emocje dość dobrze opisują tęsknoty naszego serca, ale nie tylko. Czas jest pożyczką udzieloną w liczbie godzin życia, które wydajemy na cele bliskie naszemu sercu i będziemy z tego rozliczeni. Owszem, są obowiązki, tak różne dla ojca i matki. Obowiązki przynależne z natury, jak i te, które wyznacza dzisiejszy świat. Przyjrzyjmy się im zatem.

Niewiasta

Serce matki zostało wyprowadzone z rodzinnej twierdzy do etatowej pracy podstępem i przymusem. Wabieniem kobiecej próżności i miażdżącym walcem opinii powszechnej. Szamocze się przez pewien czas i znajduje fałszywe ukojenie. Można w pracy umieścić buźkę dziecka na pulpicie monitora. Można postawić zdjęcie na biurku, gadać godzinami o wspaniałym przedszkolu czy zadzwonić do opiekunki, że jogurcik jest na dolnej półce w lodówce. Można, ale serce rośnie, gdy szef pochwali, klient skomplementuje, w firmie ogłoszą wyjazd na trzydniową integrację. Jakież nieszczęście i smutek, gdy kolega ofuknie. Ale dlaczego miałby ofukiwać? Przecież w pracy jest tak miło. Panowie żartują, panie się śmieją. Czasami aż żal do domu wychodzić. To serce rozdygotane jeszcze w domu żyje sprawami z pracy. Bo kobieta ma tę przypadłość, że serca dzielić nie potrafi. Ma je stworzone dla dzieci i męża. A uwiódł je książę tego świata. Przy biernej postawie tego, który winien być jej obrońcą.

Mąż

Serce męża jest po to, by być mężne i walczyć o rodzinę. Poczytywać za dyshonor, jeśli żona ma podlegać i być w dyspozycji obcych osób, by przynieść do domu pieniądze. Dziś nazywa się to karierą. Poczytywać za dyshonor? Ale gdzież tam! Sam jeszcze kupuje mini spódniczkę i wysyła na kursy „dokształcające”. Ma gotowe wzorce, jak być „mężnym”. Praca czyli wysiadywanie w biurze, bo internet zabiera czas; gadżety i styl. Futbol i ożywione dyskusje o nowym gatunku piwa. Nurkowanie, lotnia albo inny extreem, o czym informuje nalepka na samochodzie. Oczywiście to wszystko dla rodziny. To już nie można mieć nic dla siebie? Ależ można, to wszystko jest tylko dla ciebie. I jeszcze poczciwi rodzice są tacy dumni, z pensji, pracy, światowego życia synka i w ogóle. Rodzice doskonale to rozumieją. Sami tak żyli, a przynajmniej tęsknili do takiego życia. Dziś także zajmują się przede wszystkim lub wyłącznie sobą.

A dzieci?

Pani minister decyduje, że o rok wcześniej wymaszerują do szkoły. Obowiązkowo. Przetacza się niemrawa, moderowana dyskusja. Bez znaczenia jak zawsze, bo decyzje zapadają gdzie indziej. Farsa głosowania zatwierdza kolejny paragraf "dwudziestolecia wolności".

Pani minister zarządza, kiedy i czego mają się uczyć dzieci. Wszystkie. Obowiązkowo. Przecież tata i mama są tacy zajęci. I te ciągłe użerania z opiekunką albo przedszkolem. Poza tym jest obowiązek szkolny.

Do pani minister zgłasza się zdesperowany tata. Żąda jej torebki, chce ją mieć na kilka godzin, codziennie. Wariat chyba jakiś. Chce moją torebkę. Wariat - myśli zaniepokojona pani minister, sięgając po torebkę. Mężczyzna krzyczy, że ona zabiera dziecko pod przymusem, bez jego zgody. Ona żąda jego dziecka, a on jej torebki. Dziecko to oczywiste, do szkoły, ale torebka... Zwariował kompletnie. Przez chwilę pomyślała, że obcy człowiek ma jej torebkę, przetrząsa ją, ogląda i tak przez wiele godzin. Robi z nią co chce. I tak codziennie, musi ją oddawać. To jakiś koszmar. Budzi się wreszcie z zimnym potem na czole.

A samochód?

To pytanie tym razem do panów. Samochód też trzeba oddać. Odpowiednio przygotowany człowiek będzie nim jeździł. Pan naprawdę nie ma się o co martwić. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Przecież nie zabieramy na stałe, tylko na pewien czas. To konieczne. Lekki ucisk w gardle i duszność. Jak to oddać? Dokąd oni będą nim jeździć? Po co? To jakieś szaleństwo! Serce łomocze bezsilnie. Krótki, przyspieszony oddech. Co za podły sen! Co za męcząca mara!

A dzieci?

Dzieci oddaje się do szkoły. Codziennie. Na wiele godzin. Obcym ludziom z certyfikatami. Obowiązkowo. To nie sen. To rzeczywistość.
To nie jest manipulacja. My rzeczywiście jesteśmy histerycznie przywiązani do rzeczy materialnych, do pozycji, do ocen innych. Do marności nad marnościami. To one opanowały nasze serca i kierują nimi. One są naszym skarbem. Wiemy jeszcze tylko, jak należy odpowiedzieć na pytanie: co dla nas jest największym dobrem na ziemi. Ale nasza odpowiedź to jedynie puste słowa.

Dlaczego tak się dzieje? O tym opowiemy innym razem.


Rubinowicz
czerwiec 2009
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora