sobota, 21 listopada 2009

I, II, III

Dwie kamienne tablice, jedna z trzema Przykazaniami Bożymi, druga z siedmioma, zostały nam dane, abyśmy wiedzieli jak budować relacje z Panem Bogiem i z ludźmi. Tak się dzisiaj mówi: „budować relacje”. Mówiąc prosto, przykazania zostały nam dane po to, abyśmy je przestrzegali.



Nie można dobrze wypełniać Przykazań z drugiej kamiennej tablicy, siedmiu Przykazań odnoszących się do ludzi, jeśli nie wypełniamy trzech pierwszych.
Przypomnijmy ich treść:
I. Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną. II. Nie będziesz brał imienia Pana Boga swego nadaremno. III. Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.

Człowiek sam z siebie czynić dobrze nie potrafi, nie ma takiej możliwości. Może tylko spełniać te dobre uczynki, które Pan Bóg mu z góry przygotował. Może je spełniać, jeśli zechce i podejmie ten wysiłek, jakże często heroiczny. Dobro jest prawdziwe, przynosi zdrowe owoce, ma wartość tylko wtedy, gdy zakorzenione jest w tych trzech Przykazaniach.

Oczywiście gwałtowne zaprzeczenia, że są wspaniali humaniści, filantropii, dżentelmeni, którzy postępują dobrze, choć deklarują ateizm, niewiarę, przyjmujemy ze spokojem. Wiemy, że jest tylko jedno Źródło dobra, nie ma żadnego innego. Istnieje fałszywe dobro, zwodnicza etykieta, maska, pod którą przemycane jest zło w różnej postaci. W postaci relatywizmu, zwątpienia, niemocy, fałszywej wiary w to, że tylko pieniądz jest lekarstwem na nasze biedy i cierpienia. Czy współczesna nachalna i krzykliwa filantropia nie jest taką właśnie maską? Ma nas odwieźć od indywidualnego wysiłku i poświęcenia, od osobistej odpowiedzialności za drugiego człowieka. Od prawdziwej miłości bliźniego. To tylko jeden z wielu przykładów.
Jest też dobro czynione z porywu serca, dobro wlane nam przez Stwórcę, które jest poszukiwaniem prawdy i często prowadzi do nawrócenia. To poszukiwanie, to bezinteresowne przylgnięcie sercem do prawdy jest adoracją Boga, choć jeszcze nieświadomą. Ile wspaniałych i spektakularnych nawróceń dokonało się potężnym wysiłkiem woli wspomaganej łaską! Najczęściej prowadzących do utraty splendorów tego świata i zamilczanych.
Ekspansja dobra lub zła bierze się z przestrzegania lub ignorowania trzech pierwszych Przykazań. Dlatego fundamentalne znaczenie ma nasza osobista refleksja, zwana rachunkiem sumienia. Na nas, na narodzie wybranym ciąży ogromna odpowiedzialność. Jaki dajemy przykład? Będziemy z niego rozliczeni, surowo i sprawiedliwie. My, sól ziemi, elita ludzkości. Elita o tyle „dziwna”, że pragnie, a raczej powinna pragnąć, by należeli do niej wszyscy ludzie. Czy pociągamy ich swoim życiem? Czy jesteśmy światłością świata, czerpiąc siły z czci oddawanej Panu Bogu w sposób należyty? Przepis na to mamy dany na pierwszej kamiennej tablicy.

I. Czym wypełnione jest nasze życie? To codzienne, zwykłe, szare. Gdzie są nasze myśli i pragnienia?
Za czym tęsknimy? Ku czemu się spalamy i w czym pokładamy ufność? Ku czemu kierujemy nasze dzieci? Czy w ogóle wiemy czego pragną nasze dzieci i dlaczego? Jak urządzone jest nasze mieszkanie? Czy w centralnym jego punkcie mamy telewizor czy ołtarzyk...?
Oł-ta-rzyk??? Ha, ha, ha. No bez przesady!

II. Skoro nasze codzienne, ale coraz bardziej także i świąteczne krzątanie, wypełniają sprawy tego świata, to nic dziwnego, że myśli i słowa skierowane są wyłącznie ku ziemi. Tak nas wytresowano, że gesty i słowa chwalące Stwórcę wyparto z naszego życia. W to miejsce nastąpiła tragiczna inwazja masowego wzywania nadaremno Imienia Bożego. Wszędzie słychać te słowa, jak uderzenia biczem. Nikt tego nie piętnuje, nikt nie zwraca uwagi. A przecież to II Przykazanie; jakże ono jest ważne! Każde takie słowo, to ciężkie oskarżenie. Spróbujmy zrobić choć jedno. Za każde takie usłyszane słowo przepraszajmy w duchu za naszych bliźnich. W przestrzeni publicznej będziemy ciężko zapracowani duchowo, ale trzeba podjąć ten wysiłek. I sprawa najwyższej wagi, składanie wobec Boga przysięgi małżeńskiej, kapłańskiej. Każde złamanie tej przysięgi to dramat i zniszczenie.

III. Trzecie Przykazanie to kolejna stroma ścieżka, wokół której wydeptano szeroką drogę prowadzącą nie wiadomo dokąd. Kościół naucza nas, że aby dzień święty święcić należy we Mszy św. nabożnie uczestniczyć i powstrzymać się od prac niekoniecznych. To warunek minimum, a nie maximum, jak niektórzy sądzą. Mamy święcić dzień. Cały dzień ofiarować Panu Bogu, a nie tylko, jak wyraża nasz język powszedni, „pójść do kościoła”. Oczywiście nie jest to „tylko”, bo bez „pójścia do kościoła” nasze życie popada w ruinę natychmiast, choć z początku może tego nie dostrzegamy.
Prace konieczne to bardzo krótka lista, niewykraczająca poza domową, niezbędną krzątaninę, służby ratowania życia oraz zewnętrzne usługi, określmy je jako usługi komunalne, bez których współczesny człowiek to bezbronne dziecko we mgle. Wszystko inne jest niekonieczne, zbędne i zatruwa dzień święty. Odrywa nas od sacrum i kieruje znów ku sprawom ziemskim.

Czyli właściwie co?
Po pierwsze zakupy. Jakiekolwiek. Nie tylko megasklepy, hipermarkety, galerie, ale i „niewinne” lody, gazetka w kiosku, bułeczka w sklepie. Dalej teatr, kino, rozrywki, telewizja, kawiarnia, zbędne podróże, studia zaoczne, a wreszcie mityczne kopanie grządek na działce.
No bez przesady!
W tym momencie zostajemy sami na placu boju. Rozgniewany tradycjonalista zagrzmi: „To jakieś urojenia! Przecież Kościół tego nie wymaga!”. Owszem nie wymaga, coraz mniej wymaga. Nie dlatego, że jesteśmy coraz lepsi, ale dlatego że jesteśmy coraz gorsi. Ze względu na zatwardziałość serc naszych. Ze względu na zakutość głów naszych. Ale czego czepiamy się tradycjonalistów, przynajmniej tych wirtualnych, którzy gromią papieży i kapłanów w Internecie? Ano dlatego, że w swojej masie przekonani są o tym, że niedziela to czas na uciechy, zabawy i rozrywki, które to powinny być zapewnione wszystkim chętnym, w tym katolikom, przez ludzi ciężko pracujących w niedzielę. Ano dlatego, że po niedzielnej Mszy św. trydenckiej potrafią iść do kawiarni, by rozprawiać o tym, jacy to oni tradycyjni. Obsługuje ich przy tym pani, która być może zerwała się skoro świt, gdzieś na wsi w podlaskiem, zostawiając dzieci przyjechała wcześnie rano do pracy w Warszawie. Szef kawiarni wie, że trzeba to na niej wymusić, bo w niedzielę jest świetny utarg. Rzesze katolików po Mszach zapełnią stoliki i przyniosą zysk. Taki lub podobny scenariusz wymuszamy najdrobniejszymi zakupami w niedzielę i to niekoniecznie w hipermarketach. Głosujemy za tym, by ludzie opuszczali swoje domy i rodziny, by przychodzili do pracy w niedzielę. To samo robimy oglądając telewizję, chodząc do kina. Za tym stoi armia ludzi pracujących w niedzielę. To przez nas muszą podeptać zasady świętowania niedzieli.
Na sprawy angażujące pracę innych ludzi mamy sześć dni tygodnia. Nie mamy czasu? Ależ mamy. Po 24 godziny przez 6 dni. Tylko przeznaczamy ten czas na inne cele. Na gonitwę za mamoną, na przykład.

A studia zaoczne?
Wtłaczanie zmęczonym mamusiom wątpliwych mądrości z psychologii, socjologii, dziennikarstwa, ekonomii czy innych „nauk”, nie jest świętowaniem dnia świętego, ale jego poniewieraniem. Nauki, owszem niewątpliwe, głosi się w niedzielę. Z ambony.

A festyny?
Na festynie parafialnym w niedzielę od samego rana uwija się ekipa dźwiękowców. Młody asystent z długimi włosami, w czarnym T-shircie z trupią czaszką podłącza wiązki kabli do wzmacniaczy, syntezatorów i „piecy”. Raz, raz, raz – rozlega się głośne odliczanie. To reżyser. Młody coś tam reguluje, z kamienną twarzą daje znak zrozumiały tylko dla wtajemniczonych. Chłopcy oparci o barierki z zazdrością patrzą na niego. Dwie babcie przechodzą obok.
Już od rana tak jazgoczą – zagaduje jedna – i mają tak do wieczora szumieć. Ano, niech się młodzi zabawią – odpowiada druga. Przecież ci to nawet do kościoła dzisiaj nie pójdą, bo kiedy? – wskazuje głową na młodego z trupią czaszką.
Rzeczywiście, młody zbuntowany i bez festynu nie pójdzie do kościoła w niedzielę. Bo po co? Utwierdzi go w tym niedzielny festyn, gdzie z kasy parafialnej i gminnej dostanie sowitą zapłatę.
Z tym niedzielnym świętowaniem to już chyba historia, albo dla starych babć - pomyśli w sercu, młody w koszulce z trupią czaszką. Pomyśli całkiem szczerze. No bo co ma pomyśleć? Tylko paru zrzędliwych parafian będzie narzekać, że na Mszy św. podczas Podniesienia słychać było wrzaski, podobno jakieś znanej wokalistki.
Czyli co, bez festynów? Przecież kiedyś bywały. Nawet jeśli kiedyś bywały, to dziś w czasach szalejącej laicyzacji, powinniśmy od tego uciekać jak od zarazy.

Trudno jednak zabronić managerowi działu marketingu kopania grządki na działce w niedzielę. To go przecież tak odpręża. Po tygodniu pracy w biurze. Oczywiście, że trudno mu zabronić. Nie ma takiej możliwości, ba, nie wolno tego robić. On sam z własnej woli powinien z tego zrezygnować, by nie gorszyć innych, którzy nie będą znać jego motywacji. Tylko wolna decyzja ma wartość. No, chyba że założy odblaskowy kaftanik z dużym napisem na plecach, wyjaśniającym dlaczego wykonuje taką ciężką pracę w niedzielę. To wyjaśni innym jego motywacje, ale nie wiadomo, czy ich przekona.

A jak zabraknie soli? Otóż to. Katolik powinien znać odpowiedź. Przecież ma wspaniałych sąsiadów. Iść pożyczyć.
Co? Nie rozmawia z nikim, nie zna nikogo?
Pewien prosty chłop powiedział jakże celne i jakże smutne zdanie: „Dziś zarosły ścieżki do sąsiadów”. Zapamiętajmy to zdanie. Ono najlepiej w skrócie opisuje nasze czasy. Czasy totalnej niezależności, wyobcowania i samotności.
Skoro upieramy się, żeby spędzić całą niedzielę na kolanach, w workach pokutnych, to po prostu tak róbmy. Prywatnie. Nie nalegajmy, by inni rezygnowali z doczesnych przyjemności.
Otóż nie.
Na taki komentarz, bo mniej więcej takiego komentarza można się spodziewać, odpowiadamy, że dopiero niedziela wyzwolona z tych ziemskich zachcianek, egoistycznych pragnień, zaspokajanych kosztem innych ludzi, daje katolikowi prawdziwą radość dnia świętego. Radość czasu spędzonego z rodziną, bliskimi, bez sztucznych podniet i kupowanej rozrywki. Gdzie najważniejszy czas jest zarezerwowany dla Mszy św., gdzie jest więcej modlitwy, jest Anioł Pański. Gdzie jest wspólny obiad, dużo czasu spędzonego razem. Są rozmowy o sprawach najważniejszych. Czas płynie powoli i jest jakby go więcej. Tylko czy my jeszcze potrafimy tak spędzać niedziele?
Jeśli nie, to trzeba się nauczyć. Dla chwały Bożej i po to, abyśmy w ogóle przetrwali i dali przetrwać innym.

R.
21 XI 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora