czwartek, 17 grudnia 2009

O rodzinie nigdy dość

To oczywiście parafraza pobożnej sentencji De Maria numquam satis - O Maryi nigdy dość. Ile można pisać i mówić na jakiś temat? Można w nieskończoność.



Im wyższa prawda, tym więcej powinniśmy ją w sercu rozważać. Z kontemplowania prawd wysokich płynie światło. Łatwiej skupić się na sprawach istotnych, umysł postrzega jasno codzienne wyzwania, a serce zagrzewa duszę i ciało do walki. Tak właśnie być powinno. Cisza i milczenie są także owocem takich rozważań. Jakże piękne i pociągające są opisy żywotów świętych, choćby św. Jana od Krzyża, który nie potrafił dłużej niż kilka minut rozmawiać o sprawach nie związanych z kultem Bożym. Myśli wciąż kierował ku niebu, a po ziemi stąpał wyjątkowo twardo i roztropnie.

Obserwując współczesne gadulstwo, istny potop zalewający ludzkie uszy, oczy, serca i umysły z grozą dostrzegamy, że jest to potop błota, lawina ścieków i brudu, nie pozostawiających miejsca na sprawy wzniosłe i czyste. Umysły i serca są zatrute i uzależnione od tych trucizn. Oczy nie mogą oderwać się od telewizorów, karmione coraz podlejszymi obrazami. Uszy łakną ciągłego szumu i otrzymują chaotyczne dźwięki, albo wsłuchują się w dialogi barbarzyńców. Serca wypełnione są sprawami czczymi, a umysły otępiałe. Czy telewizor nie jest wielkim kanałem, przez który wlewają się do naszych domów ścieki, niekontrolowane? Wypełniają intymną przestrzeń zarezerwowaną dla rodziny. Naiwniacy nawołują, by „wybierać to, co wartościowe”. Tak, owszem, nawet na śmietniku można czasami znaleźć coś wartościowego. Lepiej byśmy dziś na śmietniku umieścili właśnie telewizor.

Ludzie między sobą wymieniają monologi. Powtarzają zasłyszane slogany, nikt nikogo nie słucha i to wszystko nazywa się jeszcze rozmową.

Nawet sprawy duchowe, dzieła Boże sprawowane przez ludzi, coraz częściej toną w powodzi pustosłowia i ogólników. Święta godzina przeznaczona na połączenia nieba z ziemią, ten najświętszy czas Mszy św. wypełnia nieokiełznane i bezprawne gadulstwo. Gdzie ruguje się ciszę i milczenie na rzecz gestów oddających cześć i schlebiających człowiekowi.
W tym potopie słów są też wątki o rodzinie. Rodzina bowiem jest wysoko w hierarchii prawd. Nie dlatego jednak o niej się mówi. Raczej słyszymy o rodzinie jako o problemie, o patologii, dysfunkcji. Rodzinie jako instytucji, która ciągle niedomaga, jest jakaś nieudana, kulejąca, zacofana i wymagająca „pomocy”. Niby ważna, ale słychać pomruki, że można człowiekowi zorganizować życie inaczej i robi się to!

Dlatego wołamy, że o rodzinie nigdy dość. Nigdy dość prawdy.
Raz jeszcze. Od początku. Powtarzamy sprawy elementarne. Bo w telewizji, w gazecie, na kazaniu tego nie ma.

Po co rodzina?
Rodzina to nie jest pomysł człowieka. Rodzina została stworzona przez Pana Boga. Ma przekazać życie i uświęcić je. Rodzice i dzieci w rodzinie mają wzrastać na chwałę Bożą. To jest jedyny cel rodziny. Wszystko inne to narzędzia i pomoce służące temu celowi.

Jak zorganizowana rodzina?
Ojciec, podobnie jak św. Józef, ma chronić i materialnie utrzymać rodzinę. Matka oddaje się wyłącznie sprawom wychowania i opieki nad domem. Podobnie jak Matka Najświętsza, której życie opisuje wielka mistyczka s. Maria z Agredy:
„Wprawdzie nie mogła pomagać mu (św. Józefowi) w pracy w warsztacie, bo nie odpowiadało to Jej siłom i skromności, ale we wszystkich innych rzeczach, które zgadzały się z Jej godnością, służyła swemu oblubieńcowi, jak gdyby była jego pokorną służebnicą. [...] Maryja prawie cały czas nosiła na rękach swoje ukochane Dziecię, niekiedy tylko oddając Je św. Józefowi, aby i jego uszczęśliwić tym najdroższym Skarbem. […] Przez cały pierwszy rok życia Maryja owijała Dziecię Boże w pieluszki, tak jak to czynią matki wszystkich dzieci” (Mistyczne Miasto Boże).

Co z dziećmi?
Dzieci, jedyny ziemski skarb rodziny wychowujemy dla chwały Bożej. Jeśli uświadomimy sobie, że to jest nasz pierwszy obowiązek, do głowy nam nie przyjdzie, by oddawać dzieci obcym ludziom np. do przedszkola, by matka opuszczała dom dla pogoni za mamoną. Problem pojawia się, gdy dzieci są siłą odbierane rodzicom. Temu służy państwowy przymus szkolny. Bezprawie, o którego niszczycielskich dla rodziny skutkach prawie nikt nie mówi.

Tak zwana edukacja według państwowych norm to pretekst, by niszczyć rodziny. Skutki tej edukacji są żałosne. Niestety całe masy i kolejne pokolenia nieuleczalnych naiwniaków uważają przymusowe szkolne koszary za dobrodziejstwo. Za postęp. Nie dostrzegają bezpośredniego związku przymusu szkolnego z upadkiem rodzin, otumanieniem matek i ojców, a w końcu marnowaniem życia naszych dzieci. Skoro rodzinę pozbawia się na długi czas celu jej istnienia, czyli dzieci, to rodzina traci poczucie kierunku w jakim ma zmierzać, spraw nad jakimi należy się skupiać. Rodzina, a w zasadzie jej porozrywane cząstki stają się igraszką otoczenia. Czy te masy karierowiczów z dyplomami, po rozwodach, aborcjach, cierpieniach zadanych sobie i innym to nie są te biedne dzieci, które w owczym pędzie już od przedszkola marnowały swoje życie? Czy te masy prostactwa, które nas otaczają to nie są absolwenci przedszkoli i szkół, którzy mieliby szanse wyrosnąć na normalnych ludzi, gdyby nie czas dzieciństwa spędzony w przymusowej gromadzie? Dlaczego codziennie odbiera sobie życie kilkadziesiąt osób, w tym także dzieci? Czy dlatego, że żyli w normalnej rodzinie? Czy dlatego, że miały przy sobie troskliwą matkę, mężnego ojca i świadomych swojej roli dziadków? Nie. Zmarnowali życie dlatego, że nie mieli takiej matki, ojca i dziadków. Dziś po prostu takich rodzin nie ma.

Wiemy, że dziecko błyskawicznie uczy się i rozwija w domu. Dziecko powinno wzrastać w domu, w otoczeniu matki, ojca, rodzeństwa i dziadków. Opuszczając dom tylko wtedy i na tak długo, jak o tym zadecydują rodzice. Nikt inny. Niestety dzieci dzisiaj (ale także i w przeszłości) bardzo przeszkadzają rodzicom i skwapliwie są wydalane z domów pod byle pretekstem. Przymus szkolny to znakomity pretekst dla rodziców, by zajmować się sobą.

Co z dziadkami?
Dziadkowie mają towarzyszyć dzieciom i żyć w otoczeniu wnuków. Wspierać, wnosić ciepło i pokój do rodzin, żyć ich życiem. Dyskretnie wycofani, pozostawać nadal rodzicami i sumieniem dla swoich dzieci. W zamian otrzymują ich szacunek, miłość i dożywotnią opiekę. Są to owoce zbierane z wysiłków całego życia, codziennych starań. Tylko gdzie oni przez całe życie kierowali swoje wysiłki i pragnienia? Mieli długi czas na to, by zbudować dom, rodzinne gniazdo dla wielu pokoleń, a przynajmniej położyć pod taki dom fundamenty, przede wszystkim duchowe. Skąd dziś tyle rozwodów, zabijania dzieci nienarodzonych, duchowej pustki i zagubienia wśród młodych i starszych? Wygląda na to, że nie otrzymali duchowych fundamentów, nie zostali wychowani, bo dlaczego gnają jak ćmy za marnymi świecidełkami.

Jaka jest rzeczywistość, wiemy. Rodzice pozbywając się swoich kilkuletnich dzieci do przedszkoli i szkół rozpoczynają marsz po równi pochyłej, którego kresem jest samotność, opuszczenie a nierzadko dom starców. Ugruntowani w swoich egoizmach i dzieci, i rodzice wzajemnie odzwyczajają się od siebie. Rozrywane przez wiele lat więzi po ludzku trudno jest naprawić. Nawet IV Przykazanie nie stanowi już tamy dla rozkwitu komercyjnych domów „spokojnej starości”. To są te zatrute owoce realizowania się i życia według przepisu sporządzonego przez władców tego świata.

Wyświechtane argumenty
Podstawowym argumentem za pracą matek jest przeświadczenie, że bez ich pensji rodziny będą finansowo zrujnowane. Ma on jakieś blade podstawy, jeśli zakładamy, że człowiek jest tylko bytem materialnym. Ale przecież wiemy, że nie jest. Argument z gatunku ambitnych to ten, że niewiasta chce się realizować, a nie spędzać życie w domu. Tym razem jest to argument absurdalny, niezależnie czy profesją niewiasty jest praca w sklepie, zarządzanie bankiem, przesiadywanie w biurze czy inne zajęcia. Jeśli z tej przyczyny, z potrzeby realizowania się, pozostawia ona dom rodzinny, dzieci lub unika potomstwa, depcze swoje powołanie i marnuje życie swoje i swoich bliskich. Argument absurdalny z perspektywy katolickiej, a innej prawdziwej perspektywy nie ma. Zadziwia i smuci brak współczesnej refleksji katolickiej na temat zgubnego wpływu na rodzinę pracy matek, przymusu szkolnego, a w rezultacie braku realnego wychowania dzieci w domach. Nie trzeba być specjalnie przenikliwym, by zobaczyć, że z tych przyczyn biorą się prawie wszystkie biedy, które trapią współczesnego człowieka.

Jak związać koniec z końcem?
Wiemy, że sprawy materialne powinny być na drugim miejscu. Najpierw staramy się o życie duchowe, a reszta będzie nam przydana. Do tego potrzeba wiary. Troski i biedy będą zawsze nam towarzyszyć, ale wiara pozwala nam przyjmować je z ufnością, a nie z lękiem. Wiemy, że lęk jest dzisiaj podsycany na wiele sposobów. Poczynając od tresury szkolnej, przez propagandę, reklamę, hedonistyczne mody i pragnienia. Marnujemy ogromną ilość czasu i pieniędzy na rzeczy zbędne i szkodliwe, tylko po to, by upodobnić się do tego świata.

Mamy też świadomość, że istniejący system ekonomiczny i polityczny niszczy rodzinę, niszczy cywilizację chrześcijańską. Wyzysk podatkowy, przymus ubezpieczeń społecznych, miliony przepisów paraliżujących ludzkie działanie podkopują materialny byt rodzin. Niebotyczne ceny mieszkań windują talmudyczne paragrafy i lichwiarskie pożyczki. Ojciec chcąc wybudować dom dla rodziny musi przejść gehennę przepisów, zezwoleń, zapożyczyć się na lichwiarski procent, bo wcześniej państwo skrupulatnie zrabowało większość jego dochodów.

To wiemy i trzeba z tym walczyć.
Powinien powstać a nawet konieczny jest ruch przedsiębiorców chrześcijańskich, traktujących pracę jako służbę na wzór św. Józefa. Oparty o współpracę, a nie do znudzenia powtarzany mit o konkurencji. Nie jakieś socjalistyczne mrzonki, ale praca oparta o przykazanie miłości bliźniego. Może powstałby projektu domu, który byłby dostępny dla przeciętnej rodziny? Dom dla rodziny w nim żyjącej, a nie wracającej tylko do sypialni. Jest to możliwe i taki projekt powstanie.

Nie czekając na lepsze czasy
Nie czekając na lepszą sposobność trzeba ratować rodziny już teraz. Matki muszą powrócić czym prędzej do domów, do dzieci, by budować miasta Boże w swoich rodzinach. Rodzina to gmach duchowo-materialny budowany przez małżonków umocnionych sakramentem. To potężna instytucja z Bożego nadania, która wymyka się przyziemnym kalkulacjom. Na rodzinę trzeba patrzeć z perspektywy wzniosłego powołania męża i żony, matki i ojca, a nie z karłowatego poziomu księgowego.

Bezkompromisowo i bez wahania stosujmy ten przepis na rodzinę. Tu nikt tego przepisu nie wymyśla. Został nam z góry dany i zadany, abyśmy dobrze nasze życie przeżyli i wydali dobre tego życia owoce.


Rubinowicz
grudzień 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora