sobota, 10 lipca 2010

Edukacja domowa - skąd taki opór?

Maj i czerwiec to trudny czas dla dzieci edukowanych domowo i ich rodziców. To czas kiedy system przypomina, że jesteśmy częścią mechanizmu społeczeństwa totalitarnego. Bardzo zdeterminowani rodzice otrzymują ograniczone poletko w postaci możliwości "realizacji obowiązku nauki poza szkołą".



Poletko regulowane przez restrykcyjne paragrafy i nadgorliwych w egzekwowaniu tych niesprawiedliwych zapisów pracowników oświaty. Jak to działa w praktyce?

Wymogi lewiatana. Anathema sit.
Ci (mocno podejrzani z punktu widzenia systemu i społeczeństwa) rodzice muszą złożyć PODANIE do dyrekcji szkoły o zgodę na nauczanie domowe WŁASNEGO dziecka.
Jeśli ktoś to popiera i nie dostrzega niemoralności i niesprawiedliwości takiego wymogu to niech głęboko rozważy, dlaczego ma serce niewolnika.
Podanie należy złożyć do 31 MAJA, po tym terminie wszelkie decyzje o nauczaniu domowym trzeba odłożyć na jeden rok. W razie wątpliwości, próby dyskusji, pani dyrektor nie bez satysfakcji wskaże palcem na nieubłagany ZAPIS W USTAWIE, gdzie st-oi na-pi-sa-ne 31 maja. Proszę zobaczyć! Nie mamy o czym rozmawiać.
Jeśli ktoś to popiera i nie dostrzega niemoralności i niesprawiedliwości takiego wymogu, to niech głęboko rozważy, dlaczego ma serce niewolnika.

Do podania należy dołączyć OPINIĘ o dziecku, o jego zdatności do nauczania domowego, wydaną przez kuriozalną instytucję o nazwie: Poradnia Pedagogiczno-Wychowawcza. Instytucja będąca produktem socjalizmu dzielnie walczącego z problemami, które sam stwarza. Kadra poradni to zwykle grupka pań, które "mierzą i oceniają" zachowania i psychikę dziecka. Korzystając ze skryptów i gotowców skserowanych na uniwerku lub innych schematów oprawionych w zabobon naukowości. Badanie trwa kilka godzin. Następnie panie wystawiają "opinię", która jest typowym oświeceniowym bełkotem zakładającym "mierzalność" psychiki człowieka. Wydają opinię na temat, o którym nie mają pojęcia, a który ma kardynalne znaczenia dla dziecka i jego rodziców. Bardzo często, jeśli nie najczęściej, "opinia" jest projekcją własnych uprzedzeń i kompleksów. Są one niewątpliwie udziałem pań zaniedbujących obowiązki żony i matki, na rzecz spędzania czasu na etacie. Tym bardziej, że naprzeciw tych pań pojawia się dziecko z mamą, która te obowiązki i powołanie wypełnia. To bardzo silny impuls i ukłucie skutkujące negatywną reakcją pań, często reakcją nieświadomą. Ten upokarzający dla rodziców i dziecka wymóg, jest dla niektórych rodzin nie do przyjęcia, podobnie jak wysłanie dziecka do toksycznych koszar szkolnych. I co wtedy?
Jeśli ktoś to popiera i nie dostrzega niemoralności i niesprawiedliwości takiego wymogu, to niech głęboko rozważy dlaczego ma serce niewolnika.

Są jeszcze inne wymogi jakie państwowy lewiatan stawia przed rodzicami, i ten który już chyba wszytkim wydaje się oczywisty. Egzaminy. Czerwiec to jeden z najpiękniejszych miesięcy. To idealny czas na poznawanie przyrody, kraju; czas na zabawy i igraszki. Administracja zarządza egzaminy.
Jeśli ktoś to popiera i nie dostrzega niemoralności i niesprawiedliwości takiego wymogu, i tak dalej. Niewolnicy? Tak. A przecież zostaliśmy powołani do wolności.

Dlaczego?
Dlaczego rzucamy anatemy na tych, którzy uważają, że państwo może, że państwo powinno, że państwo musi?
Państwo nie powinno, nie może, nie ma prawa, nie ma kompetencji, by ingerować w delikatną strukturę zdrowej rodziny. By wyrywać dzieci z domu, tłamsić je, dyrygować życiem i niszczyć więzy rodzinne. Deptać święte prawo rodziców do wychowania swoich dzieci. To prawo naturalne dane od Boga. Dlaczego nasi pasterze milczą na ten temat? Dlaczego poza garstką rodziców nikogo to nie interesuje? Owszem, wytresowano nas na niewolników, którzy milczą, gdy odbiera im się dzieci. Ba, sami je upychamy gdzie się da. Owszem, zasiano lęk, gnuśność i egoizm. Owszem, stłamszono ducha, rozbudzono żądze, skanalizowano pragnienia. Owszem, wygenerowano patologie, dające alibi do dalszej ingerencji państwa. Ale wciąż mamy dusze i sumienia. Mamy dostęp do sakramentów i łaski. Dlaczego jesteśmy tacy głusi i ślepi? Dlaczego milczymy? My rodzice.

No, ale egzaminy mogłyby zdać...
Egzaminy nie są do zdobycia wykształcenia koniecznie potrzebne. Mogą być pomocne. Jeśli tak uznają rodzice. Wszystko co ponad to, od Złego pochodzi. To, co obowiązuje na mocy administracyjnych paragrafów to tępe narzędzie do tresury obywatela.

No, ale egzaminy mogłyby zdać...
I zdają! W przeciwnym wypadku rodzina musiałaby zejść do podziemia, a partyzantka czy emigracja to dla rodziny ostateczność. Są rodziny, zacne rodziny, które taką ostateczność wybrały. Proszę głęboko rozważyć dlaczego? Jeśli przypomnimy sobie, że dzieci to dla rodziny największy skarb, o odpowiedź nietrudno.
No, ale egzaminy mogłyby zdać, czy to taki problem...?
Spójrzmy oczami rodzin zmagających się z systemem wiele lat. Z doświadczeniem, którego nie zdobędziemy czytając fora internetowe czy słuchając naiwnych teoretyków edukacji domowej. Przymusowe egzaminy powodują to, że cała nauka dziecka skupia się na przygotowywaniu do egzaminów a nie na rozwijaniu talentów i nauce par excellence.Wymogi egzaminacyjne stawiane przez biurokratów mogą być i są dalekie od zakresu, sposobu i celów jakie stawiają sobie świadomi rodzice. Nie to jest jednak najbardziej trujące w systemie przymusowych egzaminów. Jest nim stosunek ciała pedagogicznego do dzieci, rodziców i samej idei nauczania w rodzinie. Poza wyjątkami, jest to stosunek niechętny i wrogi, co ujawnia się właśnie na egzaminach, często w sposób drastyczny. Najczęściej maskowany krzywym uśmiechem, fałszywą troską. Zła wola funkcjonariuszy oświatowych, bo trudno ich nazwać nauczycielami, jest ewidentna i bezkarna. Przykłady? Kilka z nich.
Dziewczynka 12 lat. Zdaje egzamin z j.polskiego. Wśród wielu pytań, między innymi: dlaczego Świtezianka weszła do wody? Dlaczego? No proszę, czy ktoś wie, czy ktoś pamięta? Dziewczynka wiedziała. Podobnie beznamiętnych pytań jest kilkadziesiąt. Czy to zachęci dziecko do poznawania piękna języka ojczystego?
Chłopiec zdaje egzamin z j. angielskiego, od kilku miesięcy uczy się w domu. Wcześniej przez cztery lata ta sama pani od angielskiego nic nikogo w klasie nie nauczyła i nikt nie zwracał na to uwagi. To przecież jest normalne w szkołach. Teraz na egzaminie zwraca się do chłopca wyłącznie po angielsku, zadaje bardzo trudne pytania, wyraża głęboką "troskę", że chłopiec jest słabo przygotowany. W klasie nigdy takich pytań nie zadawała i nie zadaje, bo wie, że nikt nie da odpowiedzi. Ale tu jest dziecko edukowane domowo. Pani chce coś udowodnić.
Dziewczynka zdaje egzamin z informatyki. Pierwsze zadanie: 0 (zero) punktów. Adnotacja na karcie egzaminacyjnej - dziecko nie umie włączyć komputera. Co za porażka. Co za wstyd! No cóż, dziecko na co dzień używa tylko laptopa. Pomyliła przycisk z archaicznego szkolnego monitora z przyciskiem PC. Dalej robi prezentację multimedialną koncertowo. Pani obserwuje to z kamienną twarzą.
Chłopiec odpowiada z geografii. Stolica Burkina Faso?
Dziewczynka odpowiada ze znajomości mapy. Pada kilkadziesiąt pytań. Bo nie wystarczy zadać 3 lub 8 pytań, ani usłyszeć bezbłędną nazwę i głębokość największej depresji w Polsce (prosimy o natychmiastową odpowiedź), by wiedzieć czy dziecko ma orientację na mapie czy nie.
I tak dalej. To tylko garść przykładów.
Dzieci przechodzą wielodniowy magiel egzaminacyjny, dostają setki pytań, stawiane są w roli studenta uniwersytetu mając ledwie 10 czy 12 lat. Muszą zmagać się ze stresem i opanować materiał, który nie jest wymagany od ich rówieśników w szkołach. I w większości zdają, i to z wysokimi notami. To wszystko serwują panie specjalistki z dyplomami, papierami i pedagogicznym certyfikatem.

No proszę, czyli jednak można zdawać egzaminy państwowe...
Do zakutych głów już nic nie dotrze. Tylko nadprzyrodzona interwencja może uzdrowić serca i umysły. Te egzaminy, to danina składana przez dzieci i rodziców, by system się od nich odczepił. To skradziony i częściowo zmarnowany czas, który w świadomej swoich zadań rodzinie byłby znacznie lepiej spożytkowany. To kaganiec i smycz założone na walczące o niezależność rodziny. Czyli w ogóle bez egzaminów...?
Egzaminy tak, ale według własnych zasad i kryteriów. Albo bez egzaminów. Albo egzaminy prywatne - dla chętnych. Egzaminy państwowe - dla chętnych. Egzaminy dla papierka - dla amatorów papierków, świadectw i długich CV. A od rodziny ręce precz.

Znamy dyrektorów, nauczycieli, urzędników szczerze przychylnych edukacji domowej. Są to jednak wyjątki. Bo tu nawet nie chodzi o przychylność, tylko o zrozumienie fundamentalnej prawdy, że rodzice są tu na ziemi najwyższą instancją dla swoich dzieci. Niestety, większość ciała pedagogicznego to ormowcy systemu. To ochotnicy z własnej woli tłamszący tych rodziców i ich dzieci, którzy chcą "podziękować" systemowi za przymusową "opiekę". Bo ten system przymusowej oświaty i całej organizacji społeczeństwa to prawdziwy majstersztyk destrukcji człowieka, który polega na podeptaniu swojego powołania i funkcjonowania jako trybik mechanizmu. Skąd się bierze ten negatywny stosunek pań, pełniących obowiązki nauczyciela, do dzieci edukowanych domowo? Wyjaśniono już wcześniej. Kopiujemy odpowiedź: Negatywny stosunek jest projekcją własnych uprzedzeń i kompleksów, będących niewątpliwie udziałem pań zaniedbujących obowiązki żony i matki na rzecz spędzania czasu na etacie. Tym bardziej, że naprzeciw tych pań pojawia się dziecko z mamą, która te obowiązki i powołanie wypełnia. To bardzo silny impuls i ukłucie skutkujące negatywną reakcją pań, często reakcją podświadomą. Ten niezdrowy stan pogłębia świadomość posiadania szczypty władzy nad zniewoloną przez oświatowe paragrafy rodziną. Ta namiastka władzy jeszcze bardziej demoralizuje, szczególnie umysły wątłe. Wreszcie dochodzi żałosny lęk, wypowiedziany przez jedną z pań, p.o. nauczycielki: "jeśli rodzice będą uczyć, to my już nie będziemy potrzebne.." A wreszcie mentalność stadna generowana przez przymusowe szkolnictwo.
Pierwszą przyczyną tego pożałowania godnego stanu jest brak wychowania w domu, świadomości powołania i celu w życiu a ostatecznie niedojrzałość i małostkowość ludzi, którzy w ogromnej masie stanowią kadrę szkół. Brak wychowania - bo już małe dzieci idą do szkoły.., a matki idą na etat... i tak to zaklęte koło mechanizmu zamyka się.

Podobno są szkoły przychylne nauczaniu domowemu, podobno są gdzieś blisko i gdzieś hen daleko. W zasadzie nie o to chodzi, by rodzice ganiali od szkoły do szkoły. By pielgrzymowali na koniec Polski, uzależnieni od czyichś kaprysów, dobrej bądź złej woli. Rodzina ma być wolna. Jeśli są przychylne szkoły to dobrze, trzeba z nich korzystać. Jeśli to legenda to trudno, i tak trzeba iść tą drogą. Warto jednak zapamiętać. Za taką decyzję, podjętą ze szczerego serca, wbrew światu, trzeba zawsze zapłacić. Trudami, wysiłkiem, cierpieniem, upokorzeniem, odrzuceniem. Prawda kosztuje i jest tego warta. Szybko ujrzymy, że inaczej nie można, że trzeba iść tą drogą. Wspierani łaską, silni powołaniem przetrwamy. To my rodzice musimy przyjąć wiekszość ciosów jakie zada książę tego świata, a nie nasze dzieci, a one też będą walczyć. Zobaczymy jak wspaniałe owoce przynosi prawdziwe wychowanie w rodzinie. Do tego trzeba się dobrze przygotować i przemyśleć wiele spraw. Podpowiadamy rozwiązania, sugerujemy, zwracamy uwagę na zagrożenia i pułapki. O tym napiszemy niebawem.



Rubinowicz
lipiec 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora