sobota, 22 lutego 2014

Żłobki, przedszkola i inne sierocińce

 Przemierzając polskie wsie, miasteczka i duże miasta, z wszechobecnych reklam można wywnioskować, że podstawową potrzebą naszego narodu są tanie i szybkie kredyty oraz żłobki i przedszkola oferujące maluchom spędzenie czasu w warunkach porównywalnych z pobytem pierwszych rodziców w raju. Nie trzeba przekonywać, że gotówka, najlepiej żywa, jest do szczęścia koniecznie potrzebna.

  W tej kwestii mamy chyba powszechną zgodę, no może garstka zaprotestuje i zacznie filozofować, że człowiekowi potrzeba "coś więcej". Bardzo wielu z nas, tak zwanych chodzących twardo po ziemi, sądzi, że niedobory owej gotówki są jedynym problemem w osiągnięciu mitycznego szczęścia. Innym, szeroko zakorzenionym przekonaniem jest to, że dzieci są bardzo poważną przeszkodą w pozyskiwaniu upragnionej gotówki, czytaj: szczęścia. Na skutek tego powszechnego poglądu rodzi się bardzo mało dzieci, a z tymi, które miały szczęście się narodzić, trzeba "coś" zrobić. W odpowiedzi na te zabobony pojawia się oferta żłobków i przedszkoli wraz z całym kłamliwym majdanem haseł o specjalistach, rówieśnikach, rozwoju, edukacji itd.
Przeciętna historia jest taka. 
Po krótkiej euforii z narodzin maleństwa, jak tylko zacznie truptać na małych nóżkach i co nieco gaworzyć, rada rodzinna uchwala, że trzeba je oddać. Bo w domu się nie przelewa, bo mama musi się "rozwijać", bo nie ma kto się zająć dzieckiem. Nawet jeśli mama ociąga się, zgłasza wątpliwości, to teściowa czy inna babcia przekona, że innego wyjścia nie ma. Przecież nie będziemy tak siedzieć na kupie! Dziadkowie też mają swoje zajęcia i priorytety. Być z całą rodziną? O, bardzo chętnie! Nawet koniecznie w święta, w rocznice, w imieniny, trzeba pokazać sąsiadom, ale nie codziennie, odwykliśmy od tego. Dziecko ląduje w żłobku lub przedszkolu ze wszystkimi tego konsekwencjami, których lista jest długa. Najbardziej widoczne to złamanie ducha, choroby i zdziczenie dziecka w grupie rówieśniczej, a często demoralizacja, która zagnieździła się już na dobre a raczej na złe, w przedszkolach. Instytucje te nazywane niegdyś ochronkami nie są niczym innym niż rodzajem sierocińca, gdzie oddawani są najmniejsi i słabi, którzy nie mogą się przed tym obronić, mimo że próbują i często zaciekle walczą, by pozostać w domu. Przeszkadzają dorosłym i wyrok jest nieubłagany.
  W podobnej sytuacji są starcy, najczęściej starzy rodzice, którymi wbrew czwartemu przykazaniu nikt bliski nie chce się zaopiekować. Przeszkadzają i trafiają do domu starców. Różnica jest tylko taka, że ta druga sytuacja jest kwestią w Polsce jeszcze wstydliwą, a żłobki i przedszkola nachalnie oswaja się w powszechnym odbiorze jako dobro dla rodziny i dziecka. Tradycyjnie ochronki, domy dziecka, domy starców i inne przytułki, mające wspólną genezę zajmowania się słabymi, którymi nie chcą zajmować się bliscy, powinny prowadzić osoby o intencjach miłosiernych, na przykład siostry zakonne. Tak jest i dzisiaj. Dla poprawy samopoczucia ochronki przemianowano na żłobki i przedszkola, ale ich geneza i funkcje pozostały niezmienione. Czy jednak siostry zakonne mają tego świadomość i nie zachęcają do oddawania dzieci na przykład do przedszkola? Oby tak było. W innym przypadku, o zgrozo, powinny też zachęcać do korzystania z pokrewnych przedszkolom instytucji, co byłoby absurdem. Co więcej, podważyłyby decyzję Stwórcy, który obdarowuje konkretnych, tych jedynych rodziców największym darem czyli dzieckiem i daje im wszelkie potrzebne łaski i siłę, by to dziecko dla Jego chwały wychowali. To chyba najkrótsza definicja chrześcijańskiej rodziny. Rodziny takiej nie można zachęcać do tego, by rezygnowała ze swojej podstawowej funkcji na rzecz nawet najpobożniejszych i najdobrotliwszych sióstr. Nie taki jest plan Boży. To rodzice są najlepszymi wychowawcami swoich dzieci. Z zasady, z natury, z woli Bożej. Tą prostą i fundamentalną prawdę trzeba przyjąć z wiarą. Praktyka życia to potwierdza.
Powyższe uwagi o bezwzględnej przewadze wychowania domowego dzieci odnoszą się także do szkoły, szczególnie w przypadku małych dzieci. Pewnym alibi oddania dzieci jest przymus szkolny. Jednak w Polsce przy szerokiej dostępności edukacji domowej to alibi upada i rodzice mogą realizować swoje podstawowe obowiązki wychowawcze także starszych dzieci, nie cedując je na instytucje. Instytucje niosące dziś w przygniatającej większości nędzę duchową..

Po co to wszystko pisać i denerwować ludzi?

Po to, by chronić dzieci i rodziny, by ojcowie i matki obudzili się i zobaczyli, że można a nawet trzeba żyć inaczej, by mieli świadomość, że oddając dzieci do instytucji marnują dzieci i siebie. Po to aby przestali się oszukiwać. Wreszcie po to, by ci którzy zaczynają żyć w prawdzie i chronią swoje rodziny, wychowując i ucząc dzieci w domu, zobaczyli, że mają rację i nie są sami. Że to nie oni ale świat zwariował.



Rubinowicz,
22 II 2014
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora