poniedziałek, 20 lipca 2009

Rodzina w kryzysie

Na ziemi są dwie instytucje nadprzyrodzone. Kościół i rodzina. Rodzina istnieje od początku dziejów człowieka. Kościół, od przełomowego wydarzenia w historii, po którym liczymy czas do skończenia świata.



Otrzymaliśmy gwarancję przetrwania Kościoła, choć nie wiemy, w jakiej kondycji dotrwa do czasów ostatecznych. Co do rodziny takiej pewności nie ma, ale podtrzymuje nas nadzieja, że rodzina nie upadnie. Rozważania o przetrwaniu tych świętych instytucji są zasadne, bo przy ich fundamentach trwają obecnie intensywne prace wyburzeniowe. O tym chyba nie trzeba nikogo zainteresowanego przekonywać. W przypadku Kościoła prace te są dość dobrze zbadane i opisane. W przypadku rodziny przemilczane albo niezauważane i tym spróbujemy się zająć.

Po co jest rodzina?

Rodzina jest po to, by przekazywać życie i umożliwić rozpoznanie oraz przygotowanie do powołania, na którego wypełnianiu przyjdzie człowiekowi spędzić dojrzałe życie. Ten pierwszy cel jest oczywisty, drugi może wywoływać pewne zakłopotanie, wyrażające się pytaniem: „ale o co chodzi?” Ano chodzi o to, by dusza pokorna i prawa rozpoznała zadanie dla jakiego została stworzona i jakie ma wypełnić z woli Bożej. Nazywamy to powołaniem. Powtórzmy: zadanie jakie ma wypełnić z woli Bożej. Cel istnienia duszy zamieszkującej ciało, czyli w skrócie człowieka, znamy. No, może nie znamy, ale powinniśmy znać z lektury katechizmu, który za św. Ignacym Loyolą poucza nas, że człowiek został stworzony po to, aby Boga wielbił, okazywał Mu cześć i służył Mu i na tej drodze osiągnął zbawienie. Wypełnienie pouczenia św. Ignacego możemy określić jednym słowem: szczęście. Tak, szczęście i to już tu, na ziemi. Bo innym szczęściem, niebieskim, nie będziemy się w tych rozmyślaniach zajmować. To szczęście wynika stąd, że pełnimy na ziemi wolę Bożą. Na jej rozpoznanie i wykonanie powinniśmy strawić nasze siły duchowe i fizyczne, w które jesteśmy w obfitości wyposażeni. Jak widać definicja szczęścia ziemskiego jest prosta, choć niełatwa w realizacji, a metoda sprawdzona i pewna. W osiągnięciu tego szczęścia ma nam w pierwszej kolejności pomóc rodzina.

Tyle tu o tym szczęściu, bo zdaje się świat coraz natarczywiej go poszukuje i wyznacza, a raczej dekretuje kierunek tych poszukiwań. Niestety. Świat definiuje szczęście w zupełnie inny, odwrócony sposób. Szczęściem a raczej jego marną podróbką ma być wypełnienie woli własnej. Albo realizacja podsuniętych pomysłów, które poprzez odpowiednią tresurę uznaje się za własną wolę. To ja jestem celem. Ja wpatruję się w siebie, ja chcę, ja żądam. To prosta i szeroka droga do goryczy i nieszczęść.

Wróćmy do rodziny. Rodzina spełniająca swoją prawdziwą funkcję jest organizmem, żyzną glebą, płodnym drzewem, które rodzi dobre owoce. Te dobre owoce to potomstwo zakładające kolejne płodne rodziny, płodne życiem i duchem. Te dobre owoce to dusze pracujące samotnie w służbie innych. Te dobre owoce, te najcenniejsze, to konsekrowane dusze powołane dla służby Bożej. Rodzina przynosząca tak dobre owoce to skomplikowany i delikatny, a zarazem mocny organizm. Zdolny do przetrwania najcięższych prób. Organizm o silnych więzach duchowych i materialnych, z odpowiednią hierarchią i różnymi, niezastąpionymi funkcjami, przede wszystkim matki i ojca. To rodzina świadoma swoich celów i zadań: zrodzenia potomstwa, przekazania wiary i wychowania. Tak naprawdę to cel jedyny. Cel nadprzyrodzony. Wszystko inne to tylko dodatek, sposób realizacji, ważny, ale drugorzędny element. Mając cel nadprzyrodzony zawsze przed sobą, wzmocniona łaską rodzina wybiera tę wąską i pewną drogę do celu. Nie pędzi na oślep za światem, nie płynie z prądem, nie żyje w lęku.

Jaka jest rodzina dzisiaj?

To dzisiaj nas interesuje, bo teraz otrzymaliśmy czas do przeżycia, a nie kiedyś albo jutro. To dzisiaj rodziny jest najważniejsze i skutkujące na wiele następnych pokoleń.

Dzisiaj rodzina jest coraz bardziej, a często już wyłącznie mechanizmem. Życia i organizmu w niej niewiele, a w niektórych dominuje już śmierć. Rodzina coraz bardziej zlękniona, wpatrzona w marności ziemi, targana przez świat, dryfująca z tłumem. Rodzina nieświadoma swojej roli, podzielona i zniewolona. Rozgoryczona, wyczulona na opinię i spalająca się dla świata. Słaba, podatna na upadek i upadająca. Lękająca się przekazać życie. Cel nadprzyrodzony, wychowanie, powołanie, służba, to nie są pojęcia dzisiejszej rodziny. Wychowanie zastąpiła hodowla, nierzadko na bardzo wysokim poziomie materialnym i to zdaje się chcą naśladować inni.

Czy jest aż tak źle? Może to zbyt czarny obraz? Spora przesada? Nie. Taka jest współczesna rodzina. Można się oburzać, protestować, wzruszyć ramionami, ale na pewno wielu zgodzi się z tą diagnozą. Wtedy nieuchronnie rodzi się pytanie, dlaczego tak się dzieje? Jakie są tego przyczyny? Spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie.

Dwa kielichy z trucizną

Każda rodzina ma prawa Boże wpisane w serca. Są one wyryte ręką Stwórcy i nie do zatarcia. Rodzina jest zdrowa wtedy, gdy te prawa przyjmuje i własną wolą wypełniania. To proste.
Rodzina chwieje się i upada wtedy, gdy nie przyjmuje tych praw, czy to z powodu zaślepienia, czy omotania fałszywą tęsknotą, czy z zatwardziałości i pychy serca. W tym przypadku można powiedzieć, że serca są zatrute, a przez to ślepe i martwe. Nie oznacza to, że łaska nie próbuje ich ożywić. Próby takie trwają zawsze do końca życia. Wtedy pojawia się ból i cierpienie, które są jedyną drogą do nawrócenia.

Skoro serca są zatrute, to musi być trucizna. Zdefiniujmy, co to za trucizny?

Oto one:

Trucizna pierwsza - państwowy przymus szkolny.
Trucizna druga – państwowy przymus emerytalny.

Zanim wyjaśnimy te, być może, zaskakujące twierdzenia, raz jeszcze przypatrzmy się rodzinie mocnej. Jej siła wynika z przyjęcia i utożsamienia się z wolą Stwórcy, z podążania za celem ostatecznym, nadprzyrodzonym. Taką rodzinę cechuje jedność duchowa, silna więź, także materialna, służba wzajemna. Królują w niej cnoty: wiara, nadzieja i miłość, a także wspomniany już brak lęku, a w rezultacie pokój. Lęk jest ważnym elementem negatywnej tresury. By go stosować należy serce zatruć. Jedność rodziny to mur, za którym może bezpiecznie wzrastać zdrowy organizm. By tę jedność rozbić, trzeba znaleźć szczelinę i wlać w nią truciznę. Metoda ta jest bardzo przebiegła, bo jej rezultatem jest współpraca zatrutego serca z trucicielem. To prawdziwy majstersztyk upadłej inteligencji. I ten przypadek będziemy analizować.

Inną metodą rozbicia rodziny jest brutalny, otwarty atak na rodzinę, połączony z jej eksterminacją. Znamy porażające przykłady rewolucyjnych, metodycznych szaleństw dokonywanych przez bolszewików w Rosji czy kambodżańskich siepaczy pod wodzą „wykształconego” na Sorbonie Pol Pota. Znamy (czy naprawdę znamy?) współczesne, wołające o pomstę do nieba państwowe paragrafy, nakazujące mordowanie dzieci nienarodzonych w Chinach. Wiemy też, że miliony ofiar, ta krew niewinna wyda owoce i będzie umocnieniem dla potomnych, którzy przetrwają.

Powracamy do metody trucizn, metody ukrytej, ale nie mniej krwawej. Licząc w zgładzonych istotach, bardziej krwawej, bo skutkującej już nie morzem ale oceanem krwi wylanej niewinnie. Już nie setki milionów zabitych wysiłkiem siepaczy, ale miliardy dzieci nienarodzonych, zabitych z pragnienia serc zatrutych i to serc powołanych do obrony tego życia. To niewiarygodne, ale ta informacja dotyczy nas, żyjących w społeczeństwie współczesnym, nowoczesnym, oświeconym, humanistycznym, omotanym prawami i kultem człowieka. W społeczeństwie autodestrukcyjnym.

Czas zatem opisać działanie trucizn. By zaaplikować specyfiki o tak ohydnym smaku, miesza się je z dużą ilością mdłych frazesów i fałszywych argumentów. To właśnie je słyszymy, próbując zanalizować prawdziwe działanie trucizn.

Trucizna pierwsza: Administracyjny przymus szkolny

Założenia – argumenty fałszywe:

Nowoczesne państwo wymaga zunifikowanej edukacji, państwo musi kodyfikować i kontrolować edukację dla „dobra dzieci”, aby uchronić je przed patologią, zapewnić uspołecznienie w grupie i wykształcenie. W domyśle jesteśmy poinformowani, że rodzice nie są w stanie edukować swoich dzieci ani sami zadecydować o wyborze nauczycieli dla nich, nie potrafią organizować szkół w oparciu o własne wartości i zasady. Wolności w tej sprawie nie można pozostawić rodzicom ani instytucjom społecznym.

Zarys działania:

Państwowy dekret zobowiązuje rodziny do wydania dzieci 6-letnich, a niedługo młodszych, do instytucji określanej jako szkoła publiczna. Szkoły prywatne pomijamy, z powodu ich marginalizacji, jak również działaniu według ścisłych administracyjnych reguł i nadzoru. Instytucja szkoły jest zorganizowana na wzór koszar: pobór dokonywany jest według kategorii wiekowej i terytorialnej. Skupisko dzieci jest przypadkowe. Nadzór nad grupą dzieci sprawują nauczyciele będący urzędnikami państwowymi, bądź przez urząd ściśle kontrolowani. Skład nauczycielski w ponad 90% stanowią kobiety. Ze względu na koszty koszary szkolne mają tendencję do gromadzenia maksymalnej ilości uczniów, by obniżyć koszt jednostkowy. Koszty są także przyczyną feminizacji zawodu nauczyciela. Niskie pensje eliminują mężczyzn. Inną przyczyną feminizacji jest większa podatność kobiet na sterowanie i spełnianie wymogów nadzoru. Ta cecha, tak zwany syndrom „pilnej uczennicy” ujawnia się u kobiety, która porzuca swoje naturalne powołanie matki i opiekunki domowego ogniska i angażuje serce w sprawy zawodowe. Większość nauczycielek to żony i matki. Zaniedbując swoje dzieci, zajmują się dziećmi obcymi. Tym obcym dzieciom niejako z urzędu powinny poświęcić swoje serce i umiejętności, „odzwyczajając” się przy tym od własnych dzieci. Popadają w ten sposób w stan ciągłego schizofrenicznego napięcia. Ujawnia się ona silnie w momentach interwencji rodziców a szczególnie matek w obronie swoich dzieci lub w innych specyficznych sytuacjach na przykład, gdy rodzice decydują o podjęciu edukacji domowej dziecka. Ten przypadek wywołuje szczególną irytację wśród „ciała pedagogicznego”.

Na marginesie, syndrom „pilnej uczennicy” występuje u większości kobiet-matek porzucających swój dom dla pracy etatowej. Szczególnie widoczny w ogromnej populacji urzędniczek wszelkiego typu - skarbowych, administracyjnych, sądowych, zusowskich etc., stanowiących podporę systemu demokracji totalitarnej.

Każdy z pracowników dydaktycznych musi mieć urzędowe certyfikaty studiów, kursów i szkoleń, ma to jakoby zapewnić odpowiedni poziom kształcenia. Nauczanie polega na mechanicznym „przerabianiu” programów szkolnych ustalanych centralnie lub zatwierdzanych w ministerstwie oraz wytrenowanie dzieci do zdania egzaminów, w zasadniczej części koncentrujących się na właściwym wypełnianiu testów i grafów. Główny wysiłek egzaminowanych uczniów skierowany jest na zgadywanie i kojarzenie.

Zakres wpajanej wiedzy wynika z oświeceniowych idei aplikowania encyklopedycznych informacji w zmasowanej formie oraz mierzenia stopnia ich przyswojenia w określonych interwałach czasowych. Wyniki pomiarów czyli stopnie (oceny) zapisane w dokumentach są podstawą „mierzenia” osiągnięć i postępu edukacji. Czyli tak zwanego sukcesu ucznia. Sukces nie mierzalny, nie wynikający z konkurencji nie istnieje. Fundamentem systemu jest unifikacja formy i zakresu nauczania, ścisły nadzór i inicjatywa ze strony administracji państwowej przy praktycznie całkowitej eliminacji wpływu rodziców.

Ten system edukacji jest antytezą klasycznego sposobu kształcenia według zasady mistrz-uczeń, indywidualizacji, syntetycznego, całościowego przedstawiania obrazu świata, dostrzegania i rozwoju talentów osobowych, a także wolnej inicjatywy rodziców w wyborze formy, czasu i miejsca nauki dzieci oraz doboru nauczycieli. By lepiej zrozumieć przeciwstawność tych systemów, wyobraźmy sobie, co współczesna szkoła zrobiłaby z chłopcem, który nazywał się Fryderyk Chopin. I zapytajmy, dlaczego od prawie 100 lat nie rozbłyskają geniusze jego pokroju?

No właśnie, co?

Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zobaczyć małego chłopca, o delikatnej urodzie w szkolnej gromadzie. Raczej cichy, o specyficznych zainteresowaniach żyłby gdzieś na marginesie grupy. Jego haczykowaty nos i wątła postura dawałyby wiele okazji do koleżeńskich wygłupów. To znów znalazłaby się koleżanka, o wcześnie rozwiniętych instynktach matczynych, broniąca małego Frycka jak lwica i wbijająca go w prawdziwe kompleksy. Ile byłoby śmiechu na wuefie, gdyby Frycek wytężając siły rzucał piłką lekarską niecałe pół metra, albo dostał po uszach za ciche nucenie na lekcjach środowiska. Może poczciwa pani Justyna Chopin zostałaby wezwana do pedagoga szkolnego, by usłyszeć: „warto synka zapisać na piłkę albo karate, niech powalczy z chłopcami, bardziej się uspołeczni, a może trochę pochodzi na siłownię, to go wzmocni, doda pewności siebie. Dobrze, że lubi muzykę, ale gra na pianinku to nie wszystko, musi mieć lepszy kontakt z dziećmi. W sobotę będzie dyskoteka w szkole, dla Fryderyka obecność obowiązkowa. I bardzo proszę – tu pani pedagog pochyli się i kordialnie z naciskiem wyszepcze – proszę nie roztaczać takiej opieki nad synkiem, nie może być chowany pod kloszem!”

Na szczęście śp. Justyna Chopin żyła w XIX w., nie musiała wysłuchiwać takich głupot. Mogła wychować dzieci według swoich zasad i mądrości. Do dziś zachwycamy się skutkami takiego wychowania. Nasz współczesny Fryderyk też by rósł, hardział, może zostałby handlowcem w firmie fonograficznej, a nawet muzykiem w filharmonii państwowej. Z pewnością nie byłoby genialnych dzieł, bo takie od prawie 100 lat nie powstają, w muzyce i w żadnej dziedzinie sztuki. Nie znaczy to, że brak jest talentów. Owszem Pan Bóg udziela ich niezmiennie i hojnie. Są marnowane i niweczone.

Określenie szkoły jako koszary nie jest przypadkowe. Występuję tu wszystkie elementy charakteryzujące przypadkową grupę ludzi, zgromadzonych pod przymusem. Są to: generowanie patologii, narzucanie stylu przez silne jednostki, występowanie tak zwanej „fali”, równanie w dół, unifikacja, zasada niewychylania się, konformizm, bierność i apatia. Zachowania dynamiczne, nonkonformistyczne dotyczą prawie wyłącznie aktywności destrukcyjnej. Sama architektura budynków, klasy szkolne, korytarze a także ścisłe harmonogramy zajęć, przerwy, dzwonki, apele mają wspomagać dyscyplinę. Jednak przy braku autorytetu kadry dyscyplina jest stanem chwiejnej równowagi, utrzymywanej pomiędzy kolejnymi wybrykami uczniów. Wreszcie genezą przymusowej państwowej edukacji są XIX-wieczne Prusy - prekursor w administracyjnym egzekwowaniu przymusu szkolnego (a także przymusu emerytalnego). Celem było zapewnienie zunifikowanego rekruta na potrzeby armii czyli koszar.

Skutki

Są dwa katastrofalne skutki przymusu szkolnego i całe mnóstwo innych efektów negatywnych. Pierwszy – to wyrwanie małego dziecka z naturalnego środowiska rodziny i poddanie go tresurze grupy w instytucji biurokratycznej.

Drugi – to odzwyczajenie rodziców od wychowania i aktywnego działania na rzecz kształcenia dzieci, a przez odebranie małych dzieci, nakłonienie matek do opuszczenia domów w celach zarobkowych.

Te dwa skutki to nic innego jak rozerwanie, zatomizowanie rodziny. Oddzielenie każdego członka rodziny i zamianę domu z żywego, tętniącego życiem organizmu na sypialnię z telewizorem. Szczególnie katastrofalne jest opuszczenie domu przez matki. Stojąc na jego straży, nawet w chaosie powodowanym przymusową edukacją, pozostaje ona sercem i ostoją całej rodziny. Destrukcję wspomaga zmasowana propaganda wznosząca peany na cześć pseudokariery zawodowej kobiet, ośmieszanie roli matki i ogłupione w kolejnym pokoleniu społeczeństwo, uznające pracę matek i koszarowanie dzieci za dogmat. Zniewieściali mężowie dopełniają obrazu upadku. Rodzice w zasadzie mogą się zająć i zajmują się przede wszystkim sobą.

Skutki to temat rzeka. Dotknijmy jeszcze tylko kilka spraw.

Dziecko tracąc kontakt z matką traci poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości. Uruchamiają się mechanizmy obronne, przystosowawcze do wymogów grupy. Kłamliwie określane jako uspołecznienie, w rzeczywistości jest to tłumienie najcenniejszych indywidualnych talentów, temperamentów na rzecz akceptacji grupy i nauczycieli, promocja konformizmu, a wreszcie psucie charakteru. Czymże innym, jak nie gwałceniem uczciwości, oswajaniem z oszustwem i krętactwem jest powszechnie akceptowane „ściąganie” szkolne. Uśmieszek? Cóż to takiego? A skąd się bierze społeczna plaga kombinatorstwa i nieuczciwości? Elementem systemu jest koedukacja szkolna zrównująca sposób i cele kształcenia chłopców i dziewcząt. Właśnie dziewczęta już od dziecka tresowane są, nie tylko przez system ale i przez bliskich, do ról męskich czyli podjęcia pracy zawodowej i gonitwy za celami materialnymi, łatwo poddają się pełzającej demoralizacji wynikającej z przebywania w przypadkowej grupie koedukacyjnej, praktycznie bez nadzoru i autorytetów. Podatne na rozpasaną modę i popkulturę, będącą ściekiem antywartości. Osłabieniu ulegają więzy dziecka z rodzicami i rodzeństwem. Bunt młodzieńczy, brak autorytetu, niezrozumienie - to nie są uwarunkowania genetyczne, ani nawet „kwestie” charakteru, ale efekt lat spędzonych w koszarach szkolnych i mizernego lub całkowitego braku zainteresowania ze strony rodziców.

Końcowym efektem edukacji przymusowej jest masowy, zunifikowany obywatel reagujący w sposób przewidywalny na oferty inżynierii społecznej – to jest rzeczywisty cel administracyjnego przymusu edukacji. Wcale nie marginalnym efektem jest element patologiczny i fala prymitywu opanowująca nasze ulice – oni też są wizytówką systemu. W obu grupach analfabetyzm funkcjonalny jest zjawiskiem powszechnym. Na biegunie przeciwnym pozostaje garstka osób, które zachowały zdolność myślenia. I wreszcie jednostki, które po przejściu przez magiel systemu nadal wykazują wolę i determinację działania, by stworzyć prawdziwą rodzinę, żywy organizm. I tu rodzą się dramaty, bo system wyciąga ręce po dzieci...

Trucizna druga: Administracyjny przymus emerytalny

Założenia – argumenty fałszywe:

Jednostka nie zapewni sobie utrzymania w podeszłym wieku i odpowiedzialnie nie zaplanuje swojego życia. Administracja państwowa pod przymusem pobiera podatek emerytalny, jako rękojmię utrzymania i niezależności finansowej po przejściu w tak zwany wiek emerytalny oraz zapewnienia „bezpłatnej” opieki zdrowotnej. Zunifikowany system poboru podatku, finansowania emerytur i służby zdrowia zapewni bezpieczeństwo socjalne i sprawiedliwość społeczną, cokolwiek mają one oznaczać. Wreszcie system ubezpieczeń społecznych gwarantuje godną starość „ludziom pracy”.

Antytezą tego systemu jest odpowiedzialność i roztropność wolnej jednostki decydującej o owocach swojej pracy a przede wszystkim tradycyjna funkcja rodziny, która rozwiązuje w sposób najlepszy i efektywny kwestie zabezpieczenia bytu materialnego jej członków, niezdolnych do pracy. Celowo nie utożsamiamy tego z wiekiem emerytalnym.
Zarys działania:
Podejmujący pracę zawodową pracownik przymusowo pozbawiany jest znacznej ilości dochodów na cel zwany ubezpieczeniem społecznym. Kontrolę nad systemem sprawuje administracja państwowa będąca inicjatorem i praktycznie wyłącznym dysponentem kapitałów. Pomijając kwestie gigantycznego marnotrawstwa tych środków i korupcji, odebrane dochody osłabiają kondycję materialną rodziny, ale przede wszystkim kreują defektowną mentalność fałszywej niezależności, zarówno młodego pokolenia jak i osób w wieku emerytalnym.

Skutki

Kwestie materialne są oczywiste. Rodziny zubożone są o znaczne środki, co powoduje że wielu mężczyzn nie osiąga odpowiednich dochodów, by utrzymać rodziny. Inną sprawą jest to, że prawie nie ma już mężczyzn uznających utrzymanie rodziny za swój obowiązek. Znacznie większa za to jest świadomość administracyjnej grabieży dochodów, co z jednej strony jest pozytywne, ale z drugiej strony ze smutkiem trzeba zauważyć, że trudniej jest nam rozstać się z pieniędzmi niż z własnymi dziećmi. W sprawie przymusowego poboru dzieci refleksji i sprzeciwu prawie nie ma.

Znacznie poważniejszym skutkiem przymusu ubezpieczeń społecznych jest deformacja mentalności i relacji wzajemnych pokoleń. Działa on jak klin rozbijający więzi materialne, a w konsekwencji duchowe rodziców i dorastających dzieci. Osoby czynne zawodowo żyją w świadomości, że nie rodzina, liczne, dobrze wychowane potomstwo zapewnią im w przyszłości byt i opiekę, ale uczyni to państwowy urząd płacący emeryturę. Czas aktywności zawodowej dekretowany jest paragrafem. Po osiągnięciu wieku emerytalnego można robić co się chce. Jeśli ma się ochotę, można, ale nie trzeba: pomagać dzieciom, podróżować, zwiedzać, pielgrzymować – najczęściej klimatyzowanym autokarem, poświęcić się nowemu hobby, pracy na działce, pielęgnacji zdrowia, oglądaniu TV, częstym a zbędnym wizytom u lekarza, w aptece i tak w nieskończoność. Mężczyzna emeryt 65- czy nawet 60-letni, w pełni sił może, ale nie musi już pracować. Jakiż to komfort a jakie marnotrawstwo sił, talentów i doświadczenia! Dzieciom można powiedzieć, że własną pracą doszło się do tej pozycji i one również muszą na to zapracować. Teściowa może być przykładem dla młodej synowej, że praca na etacie daje niezależność. Niezależność - oto bożek, któremu składamy hołd. Również młode pokolenie zdaje się uznawać ten stan za normalny. Skoro rodzice mają emerytury, to nie trzeba się martwić o ich przyszłość. Znakomicie sobie radzą, więc my też zajmiemy się sobą. Z naszymi dziećmi jak skończą szkoły będzie podobnie. Nikt nikomu nie będzie przeszkadzał. Owszem są przykre chwile, gdy ktoś napomknie o domu starców, dziecko z krzykiem broni się przed wyjściem do przedszkola. Przychodzi niedołężność, dzieci rzadziej odwiedzają starych rodziców. Raczej nie projektuje się już domów wielopokoleniowych. Mamy być przecież niezależni, poza tym już mocno odzwyczailiśmy się od siebie.

A to zaczęło się dawno, dawno temu, kiedy wypychaliśmy dzieci do przedszkola, a nie daj Boże żłobka, gdy maszerowały do przymusowej szkoły, a dom zostawał pusty, bo nawet mama siedziała w pracy. I wreszcie kiedy przyszła emerytura. Nadal uważamy, że jest to czas zajmowania się sobą. Może nachodzi nas refleksja, że te uczucia takie letnie, że może mogłoby być inaczej. Ale właśnie zaczyna się serial, nie czas na smutki. Co też się dzisiaj wydarzy, przecież ostatnio mieli takie problemy!


Rubinowicz

lipiec 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora