środa, 26 maja 2010

Wychowanie

Czy można napisać coś nowego o wychowaniu? Chyba nie. Skoro półki księgarń uginają się od niezliczonych tomów poradników, kompendiów, rozpraw i opasłych podręczników akademickich. Są wydziały, a nawet całe uczelnie zajmujące się tym tematem. Z samych prac magisterskich, doktoratów, rozpraw profesorskich wydanych drukiem można by zbudować coś na kształt wieży Babel.



A to nie wszystko.

Ilość sympozjów naukowych i konferencji międzynarodowych usatysfakcjonowałaby najbardziej aktywnego globtrottera pragnącego przemierzać świat wzdłuż i wszerz. Mędrców pisujących z własnej inicjatywy i przemożnej woli podzielenia się przemyśleniami w Internecie są tysiące (:.:) Mamy niezliczoną ilość specjalistów, a wreszcie armię urzędników "pochylających" się nad "problemami wychowania". I jakie są tego wszystkiego efekty? Jakie są efekty tych tytanicznych działań wychowawczych, tych gigantycznych struktur edukacyjnych, koncepcji pedagogicznych i musztrowania młodych ludzi według zasad administracyjnego systemu?

Klientelą wyżej wymienionego towarzystwa są mama, tata i dzieci czyli rodzina. Klientelą są raczej nie z własnego wyboru, ale z przymusu bezpośredniego, pośredniego, jak i z przyzwyczajenia. Czyż małżonkowie nie powinni czuć się onieśmieleni tym, że mają dzieci i zajmują się nimi? Tak po prostu. Bez pytania specjalistów. Bez szkoleń i kontroli. Owszem, niektórzy czują się onieśmieleni. Tym, którzy nie czują się onieśmieleni, a wręcz ośmielają się twierdzić, że arbitralna ingerencja z zewnątrz jest zbędna a nawet szkodliwa dla rodziny, serwuje się przymus szkolny. Inni rodzice, tak zwana przytłaczająca większość, nawet nie zauważają, że istnieje przymus, tylko oddają dzieci do koszar szkolnych z przyzwyczajenia. I z ochotą. Trzeci rodzaj nacisku na rodziców, pośredni i bardziej wysublimowany to stwarzanie poczucia braku wiedzy, nieumiejętności, jakiejś nieporadności, a nawet bezradności w spełnianiu obowiązków rodzicielskich, którym mogą zaradzić dopiero szkolenia, konferencje, różne akademie familijne czy szkoły rodzenia. Rodziców trzeba szkolić! Szkolenia są dobre na wszystko.

Jak zajmować się dziećmi?
Co to jest wychowanie? Dla nas wychowanie to po prostu całościowa odpowiedź na pytanie: jak zajmować się dziećmi? Odpowiedź jest krótka. Rodzice mają wpisane w serca jak zajmować się dziećmi. To dar nadprzyrodzony, który trzeba w sobie odkryć, bezwzględnie i ze wszystkich sił swoich zastosować w życiu. Bez ingerencji obcych, a jedynie przy pomocy tych osób, które sami rodzice w sposób wolny uznają za godne zaufania. I na tym można by zakończyć te rozważania, uznając temat za wyczerpany.

Zakończyć? Ale gdzie tam! Łatwiej zawrócić konie w galopie albo zawiązać gębę wołu żującemu niż powstrzymać myśli w tej fundamentalnej kwestii. 

Kontynuujemy zatem rozważania o wychowaniu. Nadal nie mamy definitywnej odpowiedzi na pytanie: czy można napisać coś nowego o wychowaniu, podczas gdy z samych prac magisterskich, doktoratów, rozpraw profesorskich wydanych drukiem moglibyśmy zbudować i tak dalej. I znów asekurancko odpowiemy, że pewnie nie. Ale to nic nie szkodzi. Przecież nowości w tak tradycyjnej dziedzinie to nic dobrego. Po prostu przypominamy sprawy znane. Może ktoś pewne kwestie przeoczył albo zapomniał, to będzie okazja do odświeżenia spraw oczywistych.

Od kiedy wychowanie?
Kiedy należy zacząć wychowanie dziecka? Jak najwcześniej, kiedy tylko dziecko się pojawi, czyli od momentu poczęcia. Pisząc te i nie tylko te słowa, należy zdawać sobie sprawę z realiów, aktualnych trendów i mód. Znając współczesne obsesje tresury edukacyjnej i zabobony rówieśniczej konkurencji, oczami wyobraźni można zobaczyć taką oto scenkę: ojciec pochylony nad ukrytym pod sercem mamy dzieciątkiem i szepczący dobitnie: my name is albo szwargoczący: der, die, das, Mein Name ist. A nóż maleńki Jasio usłyszy, będzie już wiedział, a inne dzieci jeszcze nie. Poza tym czego Jaś się nie nauczy i tak dalej. Jeśli mama w tym momencie nie dostanie ataku śmiechu, albo nie trzaśnie zgrabnym pantofelkiem w głowę męża to znaczy, że oboje mają problem. Oczywiście ta idiotyczna historyjka wydaje się być absolutną fantazją, ale w głębi serca nie mamy pewności czy nie ma takich rodziców, albo nie jest opublikowany artykuł zalecający wyprzedzanie konkurencji jeszcze przed narodzinami, albo czy na prestiżowym uniwersytecie "obroniono" nowatorski doktorat z "edukacji prenatalnej".

Wychowanie dziecka od samego początku oznacza szczególną troskę męża o żonę będącą w stanie błogosławionym. Znając wielką troskliwość mężów o żony pewnym nietaktem wydaje się być podpowiadanie czułych gestów. Gdyby jednak ktoś przeoczył, nie przyszło mu do głowy, to przypominamy o kwiatach. Nie z okazji imienin, czy o zgrozo 8 marca. Ale bez okazji. Ot tak. Bukiet róż albo tulipanów, bo teraz w maju są piękne i tanie. Ach, gdyby nam zdarzyła się taka spontaniczna sytuacja - wręczamy żonie kwiaty mówiąc: to dla ciebie kochanie, wydałem na nie ostatnie nasze pieniądze. Chyba trudno o piękniejszy gest, który podbije i rozczuli serce niewieście. W rzadkich wypadkach, bardzo rzadkich może zdarzyć się reakcja przeciwna. Ale warto zaryzykować.

Oczywiście nie wolno zapominać, że mama też dba o siebie. Niekoniecznie musi to oznaczać codzienne zjadanie ptysia lub wuzetki. Mmmmmm. Tym bardziej, że plany męża są nieznane, a mogą być następujące. Jest globalne ocieplenie, zimy coraz mroźniejsze, kupię mojej królowej prawdziwe futro z norek. Pomysł znakomity. Każdej kobiecie jest pięknie w futrze, oczywiście naturalnym. Jednak gorące uczucia czasami osłabiają zdolność praktycznego myślenia u mężczyzn. Niech się nie gorączkuje, niech zaczeka do rozwiązania i do czasu kiedy żona odzyska swoją zwykłą sylwetkę. Oczywiście futro też może kupić za ostatnie pieniądze, ale o tym raczej nie informuje małżonki.

Niepodobieństwem wydaje się, że żona mogłaby w stanie błogosławionym chodzić do pracy, bądź bez czułej opieki męża podążać gdziekolwiek, pozostawiona sama w tłumie. To czas na spokojne przebywanie w zaciszu domowym, troskliwe przygotowania albo wspólne zakupy małych ciuszków, które sprawiają tyle radości. Czuły mąż dostrzeże szczególną urodę żony, jej piękne rysy, blask oczu i ten specyficzny, subtelny spokój. O tych odkryciach i swojej spostrzegawczości nie omieszka powiadamiać małżonki co jakiś czas. Szczęśliwa mama, to szczęśliwe dziecko, które już niebawem się narodzi.

Czas rozwiązania
Przygotowania trwają już od wielu miesięcy. To dobrze. Oby zabrakło w nich grupowych seansów z repertuaru szkoły rodzenia. Chyba nie zabrakło? Nie. Oby zabrakło. To jedna z mód, która zaspokaja szkolny odruch bycia w gromadzie i potrzebę nieustannego znajomkowania z kim popadnie. To czas wyjątkowo nieodpowiedni na tego typu aktywność. Zamiast infantylnego przewijania misia i wysłuchiwania opowieści o prawidłowym oddychaniu, lepiej w spokoju przygotowywać siebie i mieszkanie na przyjęcie maleństwa. Mieszkanie ma błyszczeć, drogi tatusiu, to nie czas na przewijanie misia i śmichy-chichy z nieznajomymi. Zaoszczędzony grosz lepiej wydać na osobistą salę porodową. Ta sala porodowa w czasie rozwiązania to również nie jest miejsce dla tatusia. Niech będzie w pobliżu i ufnie się modli o szczęśliwe rozwiązanie. Te pomysły szkół rodzenia, wspólnych porodów, to dzieło przezacnego człowieka okazują się chybione. Argument o szczególnych efektach, umocnionych więzach małżonków i dziecka można między bajki włożyć, czasami ma się wrażenie, że jest wręcz odwrotnie, w najlepszym wypadku to strata czasu i szukanie emocji tam, gdzie ma być spokój i rozwaga.

Niewątpliwie najlepszym miejscem przyjścia na świat dziecka jest dom rodzinny. Jeśli warunki, zdrowie mamy i dziecka na to pozwalają. I wreszcie jest nowo narodzone, piękne, delikatne i bezbronne. Czas zaczyna szybciej biegnąć, a my jesteśmy już dojrzali do dalszych działań. Przecież zajmujemy się naszym dzieckiem od wielu miesięcy. Teraz trzeba dziecko szybko ochrzcić, dając mu solidnego patrona. To ma ogromne znaczenie w dalszym wychowaniu i całym jego życiu, a coraz częściej o tym zapominamy. Lepiej zapomnijmy o świeckiej obrzędowości, która "musi" chrzcinom towarzyszyć.

Niemowlę
Dziecko ma tylko jedną potrzebę: mama jak najdłużej i jak najbliżej. Tej potrzebie należy czynić zadość przez dni, tygodnie, miesiące i lata. To wspaniała perspektywa. Dziecko to wielki skarb jaki otrzymujemy i oddajemy mu nasz czas, uczucia i troskę. Otrzymamy w zamian jeszcze więcej, choć nie to powinno nas motywować. To naturalny odruch, za którym z ufnością należy podążać. Dziecko samo będzie się usamodzielniać i uwalniać do własnych działań. Nie należy go ponaglać, odtrącać, a gdy będzie starsze, pod żadnym pozorem oszukiwać. Takie warunki dla mamy i dziecka ma w pocie czoła wypracować tata. Dla jasności dodajmy, choć samo napomknięcie o tym jawi się nietaktem, że żłobek, przedszkole czy praca zawodowa mamy, to w tej perspektywie rzeczywistość absurdalna, antyrodzinna. I tak dziś powszechna.

Nadal nierozstrzygnięta pozostaje kwestia kwalifikacji taty do zajmowania się maleństwem. Brutalnie odradziliśmy szkolenia, a co teraz z kąpielą, a co z przewijaniem?! Bez treningu na misiu? Czy to anemiczny programista informatyk, czy też krzepki z rękami jak bochny brygadzista firmy brukarskiej niech śmiało przystępują z wanienką, niech biorą w swoje czułe dłonie jednodniowe syna lub córkę, niech delikatnie zanurzają w wodzie i myją. Tylko niech pamiętają by dokładnie umyć wszystkie zakamarki i zagięcia w pulchnych wałeczkach, by nie pojawiły się odparzenia. I niech się nie obawiają, mają te umiejętności i talenty, byle nie dali sobie wmówić, że jest inaczej. Potem przewijanie to już bułka z masłem. Wasze dzieci będą przeszczęśliwe. Wy też. Ojcowie wykorzystajcie dobrze ten czas, bo zaraz urlop się kończy i trzeba wracać do pracy. A w waszych sercach zrodzi się więź i uczucie, którego nie da się łatwo zniszczyć. To kapitał na przyszłość.

Ale oto na horyzoncie pojawiają się ci, którzy wiedzą najlepiej.

Nadchodzą specjaliści
Narodziny dziecka to radość dla całej rodziny. Przynajmniej tak powinno być. Już niebawem pojawią się goście, a wraz z nimi cała niemądrość ludowa, która zwykle takim wizytom towarzyszy. Chyba mądrość? Niestety. Niemądrość ludowa. Objawia się ona albo w bezpośrednich dyspozycjach rób tak a tak, albo w pytaniach nachalnie sugerujących jedynie słuszne rozwiązania. To nic, że niepytani doradcy najczęściej swoim życiem dowiedli nietrafności swoich decyzji, a ich biografie to często pasmo porażek i nieszczęść. Zupełnie ich to nie deprymuje. Rezonują na całego. Nie lekceważymy prawdziwej mądrości pokoleń, roztropnej pomocy czy rozumnej rady, ale one dziś prawie nie istnieją. Dlaczego? Z powodu porzucenia przez matki ognisk domowych, już w kolejnym pokoleniu. Matki wypełniające swoje powołanie były źródłem mądrości, której tak bardzo dziś brakuje. Jednak nawet w tej niewesołej sytuacji można odczytać wskazówki dla siebie. Skoro wszystko postawione jest na głowie i do znudzenia wszyscy powtarzają, że jest to stan normalny, to przyjmujmy ich rady jako ostrzeżenia, czego nie należy czynić. Przyjrzyjmy się kilku klasycznym radom:

"Daj dziecku pić, na pewno chce mu się pić, twoje mleko jest za tłuste" - to znaczy nie dawaj dziecku pić, w pełni wystarcza pokarm mamy, dając pić odzwyczajasz je od naturalnego pokarmu.

"Ucz dziecko jeść w określonych porach, nie na żądanie" - to znaczy karm dziecko na żądanie, kiedy tylko zapragnie.

"Od 2-3 miesiąca dawaj kaszki i zupki" - to znaczy nie dawaj żadnych sztucznych pokarmów, spokojnie możesz karmić tylko swoim mlekiem dziecko jak najdłużej, inne pokarmy dawać na spróbowanie i obserwować kiedy dziecko będzie chciało "urozmaicić" dietę.

"Karm dziecko butelką" - to znaczy butelka w ogóle nie jest potrzebna do karmienia dziecka, to wynalazek dla opiekunek, gdy mama chce czym prędzej czmychnąć do biura.

"Naucz dziecko ssać smoczek" - to znaczy smoczek jest zbędnym, a nawet szkodliwym przedmiotem, w rewanżu można zaproponować radzącej cioci, by sama zasypiała z gumą w buzi.

"Wystarczy kąpać dziecko co 2-3 dni" - to znaczy, że kąpiel jest potrzebna dziecku codziennie.

"Zimą nie wychodź z dzieckiem na spacer" - to znaczy, że cały rok jest odpowiedni na codzienne spacery.

"Ubierz dziecko jak najcieplej, nagrzej mieszkanie i nie otwieraj okna" - to znaczy, że dziecka nie wolno przegrzewać, a mieszkanie należy wietrzyć codziennie.

"Niech gra telewizor, musisz mieć czas dla siebie" - to znaczy mama musi odpoczywać ale nie kosztem dziecka, a miejsce telewizora jest na śmietniku albo w jakimś zapomnianym kącie mieszkania.

"Kup dziecku wielokolorową czapeczkę pajacyka albo bluzeczkę z myszką miki" - dziecko jest tak piękne i trzeba je ubierać w prostą, klasyczną odzież, by tę urodę podkreślić. Takiej odzieży prawie nie ma lub jest bardzo droga. Można zapytać ciocię, dlaczego nie nosi kolorowej czapeczki pajacyka albo bistorowej garsonki z kaczorem donaldem.

"Niech sobie trochę popłacze, nie musisz zaraz do niego biec" - to znaczy reaguj od razu.

"Nie noś dziecka, bo się przyzwyczai" - noś, noszenie maleństwa to wielka przyjemność, nie daj sobie wmówić, że to utrapienie. Dziecko ma się do ciebie przyzwyczajać, a ty do dziecka.

"Jesteś zmęczona, powinnaś na kilka dni się oderwać" - jesteś zmęczona i to bardzo, ale to błogosławione zmęczenie, najlepszy zadatek szczęścia, od niego nie należy uciekać.

"Musisz pomyśleć o żłobku, przedszkolu dla dziecka, bo chyba wracasz do pracy" - to znaczy, że czas pożegnać się z ciocią albo uprzejmie zapytać się, czy też chce spędzać czas z rówieśnikami, w domu starców.
I tak dalej.

Jakiś czort popycha tych nieproszonych doradców, by sugerować rozwiązania, które wszystkie razem mają jeden podstawowy cel: jak najszybciej oddzielić matkę od dziecka, niszczyć tę naturalnie najsilniejszą więź. To pokolenie odchodzące już w cień, z jakąś niezwykłą natarczywością chce przeglądać się w nowym pokoleniu jak w lustrze, chce widzieć naśladowców swoich ewidentnych błędów wychowawczych. Swoje zaniedbania i egoizmy, a często porażki życiowe starają się racjonalizować a nawet przedstawiać jako cnotę. Jakimż to dobrodziejstwem dla dziecka jest przedszkole?

Poza ciocią dobra rada jest też masa poradników. Większość z nich sugeruje rozwój dziecka w ściśle określonych przedziałach czasowych. Posiadają często rozbudowany dział patologii i chorób, wywołując u studiujących je mam ciężkie frustracje i lęki. Poradniki na śmietnik? No, może na dolną półkę i nie należy ich traktować jako wyrocznię. Matka przede wszystkim powinna zaufać swojej intuicji, a nie nerwowo przeglądać poradniki, kolorowe pisma i internetowe mądrości. Dla tego potrzebna jest jej cisza, spokój, poczucie własnej wartości no i oczywiście mąż będący uosobieniem cnót w stopniu prawie heroicznym.

Mieliśmy pisać o wychowaniu, a tu powstaje mały poradnik o pielęgnacji niemowląt i małych dzieci. Bo te pierwsze miesiące i lata mają ogromne znaczenie. Wtedy umacniają się fundamenty, rodzina obiera właściwy kurs wypełnienia swojego powołania, bądź dryfuje w kierunkach przeciwnych, dekretowanych przez świat. To jest właśnie kluczowy czas życia, który będzie owocował szczęściem rodzinnym w przyszłości, albo też goryczą i rozczarowaniem. Właśnie to, jak mama zajmuje się maleńkim dzieckiem, jest decydujące jaka jest i będzie rodzina. Czy mama poświęca się dziecku całkowicie, czy też robi uniki i ogania się od niego, a wtedy szybko posmakuje, jak nieco podrośnięte dziecko zacznie unikać i oganiać się od rodziców oraz doświadczy całej gamy problemów z tym związanych.

Przedszkole czyli ochronka
Przedszkola nie są współczesnym wynalazkiem. Funkcjonują już od wielu pokoleń. Wcześniej działały pod nazwą ochronki, co wskazuje na ich rzeczywiste funkcje. Ochronka-przedszkole jest instytucją pomocową dla dzieci, które nie znajdują właściwej opieki w domu. Oswajaniu idei przedszkoli-ochronek służy propaganda o rzekomych dobrodziejstwach przebywania małego dziecka w przypadkowej grupie rówieśniczej. Propaganda ta w zasadzie jest zbędna, gdyż ogromna większość rodziców z własnej, nieprzymuszonej woli oddaje dzieci do przedszkoli-ochronek. Co więcej, wiele matek czyni ogromne wysiłki, by swoje dziecko czym prędzej tam umieścić. Naturalny głos serca, jeśli do końca nie jest zagłuszony, jak i opór dzieci wymagają racjonalizacji takich działań i znieczulenia sumienia. Temu służą powtarzane jak mantra fałszywe stereotypy o uspołecznieniu dziecka, o jego rozwoju, edukacji, zabawie a nawet wychowaniu w grupie rówieśniczej. Tworzy się mity o specjalnych "metodach wychowawczych" czy "programach edukacyjnych". Rzeczywistość przeczy tym twierdzeniom, efekty są dokładnie odwrotne. Dzieci spędzające długi czas w grupie rówieśniczej bez kontaktu z rodzicami po prostu dziczeją. Można mówić o syndromie dziecka przedszkolnego, będącego miękką formą choroby sierocej. To dziecko nie potrafiące skoncentrować się dłużej na jakiejkolwiek czynności, nie reagujące na uwagi rodziców, nie mające z nimi kontaktu i chorowite. Dziecko rozbite psychicznie. Dzieci tresuje się tak, że po krótszym bądź dłuższym czasie niektóre zaczynają mówić to, co chcą usłyszeć dorośli, np. że tęsknią za dziećmi, lubią chodzić do przedszkola etc. Czasami słyszymy żenujące opowieści o "narzeczonym z przedszkola" bądź marzeniach czterolatki, by zostać modelką. To są efekty grupowego "wychowania". Koronnym argumentem na rzecz przedszkoli ma być to, że prowadzą je także siostry zakonne. Rzeczywiście jest to mocny argument, ale potwierdzający tezę, że przedszkola są odpowiedzią na dysfunkcję rodziny. Siostry prowadzą również sierocińce i domy starców. I właśnie do tej grupy dzieł miłosierdzia zaliczamy przedszkola. Ich pensjonariusze są tymi najsłabszymi, którzy komuś przeszkadzają, dla których nie ma czasu we współczesnym świecie i dla tej przyczyny nie mogą przebywać we własnym domu. Przedszkola i żłobki (czyli jeszcze większe ekstremum) cieszą się jednak pozytywną opinią. Nie ciąży na nich wstydliwe społeczne odium jak na sierocińcach czy domach starców, chociaż te ostatnie również próbuje się dzisiaj oswajać. Trzeba skorygować te fałszywe dobre samopoczucie.

Kolejny aspekt to zmiany w mentalności samych rodziców, a szczególnie matek. Umieszczenie dziecka w przedszkolu uruchamia u matki mechanizm oddalania się od dziecka, odzwyczajania się od niego. Matka zabiega o coraz większą niezależność, przymusza dziecko do samodzielności, do której ono nie jest gotowe, nie chce go. Dziecko staje się zblokowane, mało kontaktowe, nieposłuszne, coraz częściej drażni i nuży rodziców, którzy chcą mieć jak najwięcej czasu dla siebie. Kochają dziecko ale jakby go nie lubią. Ciągle poszukują wymówek, by nie zajmować się dzieckiem, bo świat nęci. Jak myśleć o kolejnych dzieciach, skoro z tym jest tyle zabiegów. I kosztów. To zaklęte koło, które niszczy rodzinę.

Tyle tu o przedszkolu, bo jest to instytucja w dużej mierze odpowiedzialna za głęboki demontaż więzów rodzinnych. Oddanie dziecka do przedszkola to wejście na rozdroże prowadzące każdego z członków rodziny w inną stronę, powodujące oddalanie się dzieci i rodziców, ale także rodzeństwa i samych małżonków od siebie. Bardzo trudno z tej drogi zawrócić. Przedszkole jest to jednak wolny wybór rodziców. Fatalny ale jednak wolny wybór.

Szkoła
Nieco inaczej sprawy mają się ze szkołą. Przymus szkolny praktycznie wyklucza wybór. Wyborem nie jest szkoła prywatna czy państwowa, bo obie znajdują się na krótkiej smyczy administracyjnych norm i regulacji. Często prywatne szkoły niosą większe ryzyko dla dziecka, szczególnie jeśli gromadzą zaniedbaną młodzież z dobrze sytuowanych domów albo realizują wybujałe ambicje rodziców i własne plany czołowych lokat w "rankingach", faszerując dzieci encyklopedyczną "wiedzą" i zabijając naturalne u dzieci pragnienie poznawania świata. Wąska ścieżka edukacji domowej jest alternatywą dla bardzo zdeterminowanych rodziców. Bo wszyscy rodzice powinni być bardzo zdeterminowani. Po to są rodzicami.

W pierwszych latach szkolnych dzieci są za małe, by na długi czas opuszczać dom rodzinny i funkcjonować w koszarowym drylu stykając się i przesiąkając patologiami, które w obfitości dostarcza gromada szkolna. Dla uczenia literek, rysowania kwadratów i trójkątów utrzymuje się tępy i kosztowny system "oświatowy". Celem rzeczywistym jest wyrwanie małego dziecka z domu, tym razem przymusowe, bo nie ma racjonalnych przesłanek za tym, by tak banalny "materiał" nie mógł być "opanowany" szybciej i efektywniej w domu. Ale nauczaniem poza systemem szkolnym nie będziemy się tu zajmować.

Edukacja w koszarach szkolnych nie niesie za sobą poważniejszych zagrożeń tylko w jednym przypadku. Jeśli matka jest w domu i aktywnie podejmuje problemy wychowawcze. Dom wtedy jest punktem odniesienia, źródłem wartości i siły dla dziecka zmagającego się nie tylko z natłokiem szumu informacyjnego, którym de facto jest materiał szkolny, ale przede wszystkim z subkulturą młodzieżową kwitnącą w każdej gromadzie szkolnej.

Wychowanie nie jest tylko wzrastaniem dzieci obok rodziców. Taki minimalistyczny plan to powszechne dzisiaj zjawisko hodowli dzieci. Bez ingerencji i aktywnego wpływu rodziców, bez zainteresowania i okazywanej miłości, bez upominania i karcenia w sprawach zasadniczych dziecko gubi się, jest rozchwiane emocjonalnie, tęskni za kimś, kto będzie dla niego przewodnikiem. I często znajduje. Poza domem. Próbuje się do takiej postawy dorabiać teorie o tolerancji, o swobodnym rozwoju, o nietłamszeniu charakteru itd. To oczywiste kłamstwa. Podstawową rolą rodziców jest wpływać na swoje dzieci, nie tylko własnym przykładem, ale codzienną rozmową, modlitwą, nauką, pochwałą i upomnieniem. Postawa zaniechania u rodziców nie wynika z jakichś szczególnych przekonań, ale z marnego lenistwa i egoizmu, a często z lęku zmierzenia się z problemami, które zamiata się pod dywan. Wszystko po to, by nie naruszać świętego spokoju. Skutki tego są opłakane. Nie istnieje również zasada, że im starsze dziecko tym mniej potrzebuje rodziców. Przeciwnie, okres dojrzewania to szczególny moment, kiedy więź i bliskie relacje z rodzicami są szczególnie potrzebne. A jaką mamy wtedy rzeczywistość? Po kilkunastu latach przedszkolno-szkolnych wzajemnego odzwyczajania się od siebie, rodzice i dzieci nie potrafią już ze sobą rozmawiać. Istnieje mur nie do przebycia, albo komunikacja na zasadzie ciągłych pretensji, pytań bez odpowiedzi i uników. Dorośli skwapliwie tłumaczą - to okres buntu, wyrośnie z tego, to normalne. To nie jest normalne. To efekt wielu lat braku normalnego życia rodzinnego. To efekt życia każdego na własną rękę, życia swoimi sprawami, braku serca w rodzinie, którym jest matka całkowicie oddana sprawom dzieci, wychowania, rodziny. Życie toczy się dalej, a przyszłość jest wielką niewiadomą.

Dorośli
Dzieci wkraczają w dorosłe życie. Zakładają rodziny albo ich nie zakładają. Żadne z nich, lub prawie żadne duchowo nie jest przygotowane do dorosłego życia. Nie zostały wychowane, by odkryć i konsekwentnie realizować swoje powołanie. Teraz po omacku szukają punktów oparcia, na własną rękę. Niektórzy znajdują, ale wielu nie może odnaleźć swojej drogi. Iluż poczciwych i pobożnych rodziców a ich dzieci zupełnie pogubione w życiu. Bo ci rodzice, tak jak wszyscy inni myśleli, że szkoła za nich wykona pracę. Albo nie myśleli nic, po prostu żyli tak jak inni. Gdy dzieci dorastały, jedno pragnienie zaprzątało ich serca: by dostały dobrą pracę, by dobrze zarabiały, by miały pozycję. By się usamodzielniły. Teraz na Mszach św. ciągle słyszymy intencje błagalne: o nawrócenie dzieci i wnuków, o uwolnienie z nałogu, o przyjęcie sakramentów, o pojednanie w rodzinie, o dobre życie. Przecież był dany na to czas, by dzieci do dobrego życia przygotować, przede wszystkim duchowo. Aby te dzieci wychować. I ten czas został najczęściej zmarnowany. Modlitwa jest konieczna, często jest jedynym ratunkiem. Jednak rodzice, nawet starzy, nadal zachowują prawa i obowiązki wychowawców swoich dzieci. Niech z tego nie rezygnują, bo tak jest wygodniej, bo dzieci nie posłuchają, bo to wymaga wysiłku, do którego nie są przyzwyczajeni. Dzieci, już te dorosłe nadal potrzebują nie tylko wsparcia ale i mądrej rady a nawet upomnienia w sprawach zasadniczych. Choć młodzi wydają się być pewni siebie i żyją z tupetem, mądre zdanie wypowiedziane z miłością może ich uratować przed zgubą. Prawda zawsze zapada w sercu i może zaowocować, często w najmniej oczekiwanym momencie i okolicznościach. Iluż w dorosłym życiu gubi się, bo nie znalazł się nikt, kto ich upomni, kto wypowie zdanie prawdy, poczynając od rodziców, przez bliskich a na kapłanach kończąc. Niejedno małżeństwo mogłoby przetrwać, a wiele dzieci narodzić się i nie zostać zgładzonych, gdyby ktoś bliski stanął w ich obronie.

Wreszcie pojawia się kolejne pokolenie. Wnuki. One potrzebują nie tylko rodziców ale i dziadków, dalszych i bliższych krewnych, by naturalnie wzrastać. Nie od święta, ale na co dzień. W ten sposób dotarliśmy do domu. Domu wielopokoleniowego, gdzie pokolenia wzrastają w silnych więzach miłości, wzajemnej pomocy, szlachetnych uczuć. Gdzie każde narodziny, igraszki dzieci, młodość, dojrzałość, codzienne trudy, hierarchia i służba, mądrość najstarszych i śmierć odnajdują właściwy sens. To żywy organizm, który owocuje obficie. Duchowo i materialnie. Rodzina taka nadaje kierunek, broni przed złem i uzbraja w cnoty, prowadząc najkrótszą drogą do niebieskiej ojczyzny, dając jej przedsmak już tu na ziemi i porywając tam wielu, którzy w zasięgu jej działania się znajdą. Taka rodzina to skarb nie tylko dla jej członków, ale także dla otoczenia, dla społeczności, w której żyje. Narody i społeczeństwa bogate w takie rodziny byłyby potęgą. Jaka szkoda, że takich domów, takich rodzin już nie ma.

Wygląda na to, że rodzicem się jest od poczęcia dziecka aż do śmierci. Przecież rodzice powołują do istnienia dusze, które będą istnieć zawsze, za których życie są odpowiedzialni. Największa odpowiedzialność jaką ponoszą rodzice to wychowanie dzieci. Nie dajmy się zwieść ideom z piekła rodem, że zrobią to za nas inni, że rówieśnicy, że szkoła, że przepisy, że praca, że emerytura, że tak żyją wszyscy, że już wypełniliśmy obowiązki. Nic nas nie zwalnia z bycia rodzicem. Nie kończy się czas bycia rodzicem. Dopóki żyjemy. Nie ma wczasów i wieku emerytalnego dla rodziców. Rodzicem się jest zawsze. I jest to powód do radości. Na koniec czeka nas niebieska ojczyzna, gdzie mają spotykać się w chwale kolejne pokolenia. I temu właśnie służy wychowanie.

Gdyby, nie daj Boże, zabrakło tam któregoś z naszych dzieci, to usłyszymy pytanie: gdzie twoja córka, gdzie syn twój? Na tym Sądzie już nikt się nie tłumaczy, tylko sam siebie oskarża. Obyśmy nie występowali w takiej roli.


Rubinowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora