wtorek, 15 września 2009

Performance

Gdyby chcieć jednym słowem określić, co różni czasy współczesne od minionych, można by użyć jednego słowa. Hipokryzja. Owszem, była ona obecna zawsze, ale dzisiaj ma rozmiar katastrofalny. Można rzec, jest fundamentem współczesności.



Kłamstwa i fałsz leżą u podstaw tak zwanego ładu, a raczej chaosu społecznego. Poczynając od jednostki, poprzez rodzinę, państwo, kulturę, na stosunkach ekonomicznych i międzynarodowych kończąc.

Weźmy pierwszy przykład z brzegu. Ludzie idą do muzeum sztuki współczesnej. Jedni się zachwycają, drudzy dziwią, inni w kąciku chichoczą. Uczciwą reakcją byłaby odraza. Bo tak reagujemy, gdy widzimy wysypisko śmieci. Sztuka współczesna to produkcja śmieci, a miejsce gromadzenia śmieci nazywamy wysypiskiem.

Panowanie hipokryzji wymaga wielu zabiegów. Jednym z kluczowych jest opanowanie języka. Zmiana języka odbywa się na wielu płaszczyznach. Jedną z nich jest podsuwanie treści przeciwnych znaczeniu pierwotnemu. Rozważmy znaczenie słowa „sztuka”. W zakresie ludzkiej twórczości sztuką nazywamy dzieło, które weryfikują trzy klasyczne kryteria: prawda, dobro i piękno. Trzymając się tej tradycyjnej definicji widzimy, że współcześnie słowem tym określa się twory przeciwne kryterium prawdy, dobra i piękna. Twory te nazwaliśmy skrótowo śmieci, a na potrzeby estetów użyjmy eleganckiego określenia antysztuka. Język jednak często podpowiada, że mamy do czynienia z atrapą. Fałsz znaczeniowy demaskują przymiotniki dodawane do słów, od których oczekujemy pierwotnych treści. I tak, atrapę rozpoznajemy po przymiotniku „współczesna”. Bo sztuka i sztuka współczesna to przeciwstawne rzeczywistości. Nieodparcie nasuwa się inny przykład. Przymiotnik „społeczna”, w przeciwieństwach: sprawiedliwość vs sprawiedliwość społeczna.

Na temat manipulacji językiem w służbie hipokryzji można by napisać grubą księgę.

Nas interesują sprawy rodziny i im dedykujemy kolejny przykład. Niegdyś w powszechnym użyciu było słowo „ochronka”. Oznaczało miejsce, gdzie dzieci zaniedbane, nie mające opieki w domu lub domu pozbawione znajdowały schronienie, posiłek i troskę miłosiernych osób, najczęściej sióstr zakonnych lub osób odnajdujących swoje powołanie w służbie innym. Nikt nie miał wątpliwości, że pobyt dziecka w ochronce wynikał z ułomności rodziny, jakbyśmy to dziś powiedzieli dysfunkcji. Poza skrajnymi utylitarystami nikomu nie przychodziło do głowy, by ochronki propagować jako sposób na wychowanie i rozwój dziecka. Od tego była i jest rodzina, a przede wszystkim czuła i mądra opieka matki.

Zadaniem hipokryzji jest znieczulenie sumienia, stąd dziś słowo „ochronka” nie jest używane. Pojawiło się nowe słowo: przedszkole. Mamy tu inny zabieg językowy niż w przypadku słowa „sztuka”, pod którego znaczenie podsuwa się fałszywą treść. Tutaj treści pozostały, zmieniono natomiast słowo. Zamiast ochronki mamy przedszkole. Uczyniono to, by nie drażnić samopoczucia osób korzystających z ochronki-przedszkola, czyli rodziców. Powstała cała branża bazująca na niechęci rodziców do zajmowania się swoimi dziećmi. Powstała ona, uwaga kolejny słowotwór: „w odpowiedzi na zapotrzebowanie społeczne”.

Wrogiem hipokryzji jest sumienie. Jego głosu nie da się do końca zagłuszyć. Stąd hipokryzję karmi się i pompuje na wiele sposobów. Jednym z nich są opinie „naukowców” i wypowiedzi „specjalistów”. W sprawie przedszkoli i przedszkolaków ich wypowiedzi sprowadzają się mniej więcej do takich treści: dziecko powinno przebywać w grupie rówieśników, tylko w takiej grupie rozwinie cechy społeczne, konkurencja i współpraca wśród dzieci to warunek rozwoju, problemy i negatywne sytuacje to czynnik uspołecznienia dziecka, jest ono pod opieką specjalistów etc. Są to oczywiste kłamstwa. Dziecko w przypadkowej grupie, a taką jest przedszkole, pozbawione kontaktu z rodzicami po prostu dziczeje. Specjalistami od wychowania są mama i tata. Niestety trzeba to im nieustannie przypominać. Inni to tylko najemni zastępcy, traktujący tę pracę jako zajęcie na etacie. Bo nie istnieje coś takiego jak powołanie do pracy z dziećmi dla kobiety, która ma własne dzieci. Porzuca ona swoje dzieci, by oddać czas i serce dzieciom obcym. Nie, to nie jest powołanie, tylko praca zarobkowa. W konsekwencji mamy nieustanny konflikt duchowy między tym, co wpisane w serce, a tym co pragnie moje „ja” i dyktuje świat.

Kłamstwo, aby trwać potrzebuje nośnika w postaci odrobiny prawdy. Prawdą jest, że dziecko potrzebuje grupy, by dobrze się rozwijać. Taką i tylko taką grupą jest rodzina, rodzeństwo, bliżsi i dalsi znajomi z otoczenia i z wyboru rodziny. Wszelkie sztuczne a szczególnie przymusowe, rówieśnicze grupy to atrapy wspólnoty, a najczęściej źródła patologii.

Oddzielną grupą kłamstw są argumenty dorosłych, z jakich to ważkich przyczyn zmuszeni są oddać dziecko. Już pierwszy z nich zamyka usta umiarkowanym obrońcom tradycyjnej rodziny – argument o zbyt niskich dochodach małżonka, zmuszający żonę do podjęcia pracy. No i kolejny, druzgocący, że mama nie po to tyle lat się uczyła, żeby teraz „siedzieć” w domu z dziećmi. Dorośli po prostu wolą żyć sprawami dorosłych. Dziadkowie także przyzwyczajeni do zajmowania się sobą, nie kwapią się do pomocy dzieciom, no chyba że od czasu do czasu.

Na potrzeby promocji przedszkoli stworzono sztuczny język. Język „specjalistyczny”. Piękną, subtelną rzeczywistość rozwijającego się dziecka, ubrano w drętwą mowę przedszkolnej nomenklatury. Niegdyś były to dziecięce zabawy, figle; były gonitwy, skoki, gry i psikusy, śpiewy, piski i szlochy, śmiechy i smutki. Wystarczy sięgnąć do naszej literatury pięknej, by poznać to bogactwo słów i sytuacji. Drętwa mowa, tak jak drętwe jest dzieciństwo w przedszkolu, opisana jest takimi słowami: zajęcia z zakresu psychomotoryki, stymulacja rozwoju umysłowego, rozwijanie zainteresowań plastycznych i muzycznych (czyli walenie tamburynem i grzechotką), wczesna nauka czytania i liczenia (o to to, najlepsze miejsca pracy tylko dla tych, co od 3-go roku życia czytają, liczą i uczą się angielskiego), itd.

Wszystko to chyba po to, by oszołomić rodziców, jacy to oni nieumiejętni, nieprofesjonalni, jak to czym prędzej powinni oddać swoje dziecko. Trzeba jeszcze zapisać się do akademii dla rodziców, gdzie dopiero nauczą jakim dobrem jest przedszkole i zajmowanie dzieckiem dopiero późnym popołudniem. Nic dziwnego, że wielu rodziców zwątpi w swoje umiejętności i talenty wychowawcze, które mają wlane w serca darmo i w obfitości. Powstają stowarzyszenia ogarniające „opieką” nie tylko dzieci, ale i zahukanych rodziców, o w miarę zasobnych portfelach. Jedno ze stowarzyszeń wybudowało pod Warszawą nowoczesne koszary przedszkolne, chyba największe w Polsce i planuje dalszą ekspansję na kraj. Ku uciesze rodziców i udziałowców. Ku utrapieniu dzieci.

A przecież siostry też prowadzą przedszkola

Trudno oczekiwać, by było inaczej. Podobnie jak prowadzą sierocińce, jadłodajnie dla bezdomnych, przytułki dla starców. Czynią to jako posługę miłosierdzia. Byłoby szaleństwem sądzić, że w ten sposób chcą propagować sytuację życiową swoich podopiecznych. Tak też jest z przedszkolami-ochronkami. Gdyby siostry chciały je promować, szłyby w jednej linii frontu z feministkami, wyzwolicielami kobiet i lewicowymi hordami deformatorów rodziny. Takie przypuszczenie odrzucamy z odrazą.

Performance

Zaczynając rozmyślania od tematu sztuki, niechcący obudził się w nas ukryty twórca. Niegdyś sprawa była oczywista. Twórcą był literat, rzeźbiarz, malarz, architekt. Dziś nie jest to takie oczywiste. Tradycyjne kanony sztuki wymagały talentu, umiejętności a przede wszystkim, niestety, ciężkiej pracy. By tych uciążliwości uniknąć, pojawiają się nowe kierunki „sztuki”. Ot, choćby taki performance. Pomijając definicję podawaną przez specjalistów, wyjaśnijmy o co chodzi. Otóż performance to nic innego niż wygłupy, zgrywy, hucpa mająca na celu zaszokowanie widza. Skutki czasami mogą być nieprzyjemne dla „twórcy”, choćby złość , gniew odbiorcy, a nawet proces. Dla zapewnienia bezpieczeństwa „artysta” stosuje prosty trick. Ogłasza, że jego działania są twórcze, że działa na polu sztuki. To daje mu immunitet i paraliżuje ewentualne szarże negacjonistów sztuki współczesnej i artystycznej wrażliwości.
Korzystając z takiej sposobności, natchnieni nowoczesną, a lepiej ponowoczesną, estetyką, tworzymy taki oto performance:
Tytuł: Performance43W albo Performance for free world
Miejsce akcji: Warszawa, Paris (Paryż) albo New York (Nowy Jork). Najlepiej 3 miasta naraz, w tym samym czasie, o tej samej godzinie. Muzeum sztuki współczesnej albo temu podobne, żyjące z pieniędzy publicznych.
Uczestnicy: grupa przypadkowych osób, mogą być miejscowi kloszardzi i kierowca z kategorią C.
Rekwizyty: samochód śmieciarka, w przypadku Warszawy z napisem MPO.
Akcja: grupa osób wynosi dzieła sztuki z muzeum sztuki współczesnej i wrzuca do śmieciarki. Po opróżnieniu gmachu śmieciarka odjeżdża na wysypisko, gdzie deponuje zawartość.
Publiczność: aplauz.
Miłośnik sztuki z pewnością rozpoznał głębokie przesłanie artysty. Sam tytuł już nie pozostawia wątpliwości Performance for free world. To nic innego jak wołanie o świat wolny od sztuki współczesnej. Mogą się zrodzić pewne wątpliwości, choćby natury prawnej. Wcześniej je wyjaśniliśmy – chroni nas artystyczny immunitet. A koszty śmieciarki, wysypiska? Pokrywa budżet miasta. Przy odrobinie bezczelności, a współczesnemu artyście na pewno jej nie brakuje, można wystawić słony rachunek. Prawie na pewno magistrat zapłaci, o mieście będzie głośno, a burmistrz nie pozwoli sobie na opinię zacofanego. Co z prawami autorskimi za performance? Tu również dobra wiadomość. Otrzymuje je każdy, ale z zastrzeżeniem każdy, kto czuje się artystą. Droga dla naśladowców otwarta.
Chciałoby się wprowadzić jeszcze jedno zastrzeżenie. O pierwszeństwo, o wieniec chwały dla prekursora sztuki. O nieśmiertelność klasyka. Niestety. Ten performance, to dzieło niewątpliwie wybitne, podąża li tylko ścieżkami wytyczonymi przez innych. Im, prekursorom chwała...
Historia, która wydarzyła się pod koniec lat 90-tych ubiegłego wieku, w mieście przenikających się kultur, żywych etnicznych klimatów. W mieście na wskroś europejskim, ale i światowym, gdzie sztuka współczesna zadomowiła się nie tylko w muzeach, galeriach, ulicach, ale i w sercach mieszkańców. W mieście Łodzi. Oto konstrukcja stalowa. Dzieło artysty. Instalacja umieszczona w centralnym punkcie miasta, w pasażu Schillera. Oddziałuje intensywnie na tych, którzy z nią obcują. Wzbudza emocje, skrajne. Nie pozwala tylko na jedno. Na obojętność. Inspiruje do działań na wskroś artystycznych. Dwóch artystów dobierając starannie czas i oświetlenie, sprawia że instalacja zaczyna żyć. Stalowe płaszczyzny połyskują dramatycznie w świetle księżyca. Promienie diamentowym ostrzem tną ciemne zakamarki instalacji, to znów penetrują chropowate zagłębienia, by ześlizgnąć się po wypukłościach skulptury. Pisk kół i ciężkie oddechy wzmagają napięcie. Pochylone, szczupłe sylwetki mężczyzn. Samotni, bo wielkie dzieła powstają w samotności, artyści tworzą. W znoju powstaje dzieło. Jego wielkość potęguje absolutna nieświadomość twórców, udziału w akcie twórczym. To cecha geniuszy. Obciążony wózek powoli skręca w boczną uliczkę...

Następnego dnia funkcjonariusze Straży Miejskiej poszukują sprawców zniknięcia stalowej instalacji z pasażu Schillera w Łodzi. Instalacja zostaje odnaleziona na składzie złomu, dokąd przywieźli ją złomiarze sądząc, że taszczą porzucony fragment żelastwa. Nieświadomi, że „zwinęli” dzieło artysty współczesnego..

O nierozumni funkcjonariusze! Poszukują sprawców, a powinni szukać twórców. Na ich nazwiska czekają najznamienitsze publikacje o sztuce współczesnej, by zapisać je złotymi zgłoskami w dziale klasyków Performance Art. Tylko profani mogą odczytywać ich motywacje w kategoriach ceny kilograma złomu. Wielkie dzieła prawie nigdy nie spotykają się ze zrozumieniem. Uznanie przychodzi po czasie i wtedy dzieło znajduje godnych naśladowców.


Rubinowicz
wrzesień 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora