niedziela, 7 marca 2010

Edukacja nie tylko domowa

Przyjęło się wyjaśniać, czym jest "edukacja domowa". Postąpimy podobnie (jaki to komfort postępować tak jak inni), gdyż nazwa jest nieco myląca, a pozostaje ona znakiem rozpoznawczym idei.



Edukacja domowa to nic innego, jak sposób nauczania dziecka, w którym rodzice całkowicie rozporządzają czasem swojego dziecka i decydują, w jaki sposób je nauczać. Należałoby dodać również, że rodzice decydują o tym, czego nauczać swoje dzieci, bo jest to naturalnym prawem i obowiązkiem rodziców. To zastrzeżenie, a raczej jego pierwsza część, należy niestety do przeszłości. To był niegdyś stan naturalny w społeczeństwie. Dzisiaj stanem zwyczajnym (acz nienaturalnym) jest przymusowe koszarowanie dzieci w szkołach i uczenie ich zgodnie z ukazami administracji. Współcześnie to biurokracja państwowa decyduje o tym, czego mamy nauczać nasze dzieci. Pozostaje, przynajmniej w Polsce, minimalny margines na własną formę nauczania. W tym marginesie mieści się właśnie edukacja domowa.

Ta ogólna definicja nie daje jeszcze bliższego pojęcia o zjawisku, które można rozpatrywać z dwóch perspektyw. Perspektywy głębszej, jako wychowanie, którego jedynie częścią składową jest wykształcenie. Lub perspektywy zawężonej, skupiającej się wyłącznie lub przede wszystkim na wykształceniu, pojmowanym jako opanowanie pewnego zakresu wiedzy.

Na początek skupimy się na tej zawężonej perspektywie, gdyż wydaje się ona bliższa tak zwanemu ogółowi. Edukacja domowa to cała paleta koncepcji i sposobów na nauczanie dziecka, z wyjątkiem przymusowego, wielogodzinnego wysiadywania w szkolnej klasie. Zacznijmy od formy najprostszej i najczęściej stosowanej: nauka z mamą w domu, albo z tatą. Dalej, może to być nauka z babcią, ciocią, stryjkiem, sąsiadem albo innym nauczycielem, który wcale nie musi mieć "uprawnień", a rodzice stwierdzili, że ma niepospolity talent i wiedzę. Lekcje angielskiego online i konwersacje via Skype z lektorem w Nowym Jorku, Sydney czy Białej Podlaskiej, to także edukacja domowa. Tak można poznawać prawie każdy przedmiot. Czy wyjście do muzeum z przyjaciółmi lub podróż szlakiem średniowiecznych katedr z rodzicami, robienie zielnika z własnej inicjatywy, to też edukacja domowa? Jak najbardziej. A pisanie listów, tych tradycyjnych na papierze z papeterii, z kopertą i znaczkiem, gustownym inicjałem, z zajmującym opisem codziennych zdarzeń i całą gamą sympatycznych konwenansów, które obowiązują w tej zapomnianej sztuce komunikowania się, to także..., ależ oczywiście. Uczenie się z grupką przyjaciół, wspólne spotkania, wykłady otwarte, a wreszcie samodzielne "ślęczenie" nad książką, to kolejne sposoby z niezliczonych możliwości edukacji, które zostały nam odebrane przez ponurą rzeczywistość zunifikowanych koszar.

Dlaczego odebrane? Ktoś zapyta. Przecież dziecko zawsze może... Nie, nie może! Dziecko nie może, nie ma siły, nie ma chęci na jakiekolwiek dodatkowe zajęcia, edukacje, zwiedzania muzeów, rozszerzania i pogłębiania, pisania listów po wielogodzinnym pobycie w gromadzie szkolnej. Na cokolwiek, co kojarzy się ze szkołą i edukacją. Jest zmęczone, zniechęcone i chce odreagować. Ma głowę zapchaną mnóstwem informacji, w tym zbędnych i toksycznych. Ma za sobą wiele godzin "uspołeczniania", czyli walki o to, by zachować godność w gromadzie rozwydrzonych rówieśników.

Prawie Idylla
Edukacja domowa nie jest zatem zamknięciem w domu, ale otwarciem na świat możliwości i inicjatyw. Otwiera przed rodzicami i dziećmi ten naturalny świat wzajemnych relacji i obowiązków, podejmowanych razem, z własnego wyboru. Okazji do naturalnych kontaktów z ludźmi. To nic innego, tylko definicja prawdziwej rodziny, żywego organizmu a nie mechanicznej instytucji zarządzanej z zewnątrz. I oto mamy prawie Idyllę, gdyby nie otaczający nas realny świat. W tym świecie edukacja domowa to piękna droga, ale droga przez ostre ciernie, zaprawione goryczą. Dlaczego?

Po pierwsze, nasza zepsuta natura. Potrzeba ogromnego samozaparcia, woli i wysiłku, by w dzisiejszych warunkach podejmować ten trud. Nie zostaliśmy wychowani, by iść za głosem serca i rozsądku, a zostaliśmy wyhodowani do tego, by postępować tak jak wszyscy. Tego również oczekuje się od naszych dzieci.

Po drugie, otoczenie nie będzie nas rozpieszczać. Fałszywe uśmiechy, a już lepiej otwarta wrogość, nie tylko biurokracji, ale i zwykłych ludzi. Nie będzie łatwo zorganizować dzieciom zajęcia i stworzyć przyjazną atmosferę, daleką od klimatu oblężonej twierdzy.

Po trzecie, mamy do "przerobienia" program, który narzuca nam system. Zabiera on masę czasu na sprawy, którymi nie mamy ochoty się zajmować, bądź zajmować tylko w ograniczonym zakresie. Tutaj z pomocą przychodzi nam cecha domowej edukacji, którą wielu przyjmuje z niedowierzaniem. Cały program szkolny dziecko opanuje pięc razy szybciej, niż w szkole. Jednak nawet ten czas i świadomość robienia rzeczy pod dyktatem obcych, powoduje niechęć. Przy bogactwie codziennych spraw dziejących się w domu i poza nim, talentów domagających się rozwoju, a więc i czasu, wbrew biurokratycznym wymogom, ten czas to czas skradziony przez system, to głęboki cień kładący się na życiu rodziny. Do tego dochodzą przymusowe egzaminy w systemie prawie uniwersyteckim, przy których ujawniają się kompleksy ciała pedagogicznego z państwowego nadania.

Po czwarte i piąte, wiele innych problemów realnych i urojonych, tworzących bariery rosnące, czasami tylko w wyobraźni, do niebotycznych rozmiarów. Mimo to warto, a nawet trzeba podjąć ten trud.

Motywy
Fundamentalną kwestią do rozważenia są motywy, jakimi kierują się rodzice przy podjęciu decyzji o nauczaniu domowym. Intuicyjnie podzielimy ich na dwie grupy: tych co chcieliby, ale się boją, i tych, którzy już zadecydowali. W obu grupach dominują rodzice upatrujący w edukacji domowej szansy na lepsze wykształcenie dzieci. By wiedziały więcej, by opanowały szerszy zakres, by miały lepszy start w życiu, w domyśle życiu zawodowym, by wyprzedziły kon-ku-ren-cję. Katalizatorem do podjęcia decyzji przez niezdecydowanych są patologie, które nieustannie ranią dziecko w szkole. Rodzice zwykle dowiadują sie tylko o sprawach będących czubkiem góry lodowej. Szkoła niechętnie informuje o swoich słabościach i robi to w sytuacjach skrajnych. Dzieciom również nie spieszno ze zwierzeniami o szkolnych biedach. Po prostu dzieci wstydzą się o tym mówić. Wreszcie sami rodzice wolą nie wiedzieć, nie chcą słuchać, bądź bagatelizują problemy. Tym sposobem większość szkolnych brudów pozostaje w dziecięcych sercach, zatruwając je. Trudno o bardziej oczywistą motywację rodzica, by dziecku zapewnić normalne dzieciństwo, ochronić przed wpływem patologii, co niektórzy naiwni uznają za przygotowanie do życia, a co w rzeczywistości ma jednoznacznie destrukcyjny wpływ na psychikę i rozwój dziecka.

Jednak pierwszą motywacją, jaką może kierować się wielu rodziców, pozostaje nieznośnie utylitarna, zawężona idea "lepszego wykształcenia", postawa "konkurowania z systemem". Czy może to być zarzut? Spróbujmy pomyśleć. Jeśli uznajemy, że przymusowy system szkolny nie jest dobrym rozwiązaniem dla naszych dzieci, to czy nie lepiej usunąć go na margines życia rodziny? Oddać cesarzowi to, co cesarskie, czyli "przerobić" program i złożyć egzaminy w szkole, tylko tyle, na ile to konieczne, by system "odczepił" się do nas? Nasze dzieci oczywiście nie są "cesarskie", ale to dłuższa refleksja na inną okazję. Uprawnienia biurokracji, poparte sankcjami karnymi, by sprawować nadzór nad edukacją dzieci są oczywistym nadużyciem władzy, niesprawiedliwością, obliczem totalitaryzmu.

Czy nie lepiej budować własną wizję funkcjonowania rodziny, a nie ścigać się z systemem i kryteriami, które on narzuca? Uznając kształcenie i konkurowanie za priorytet, przenosimy de facto klimaty szkolne do domu. Wprowadzamy nerwowość. W napięciu porównujemy i oceniamy. Zamiast nauczyciela życia stajemy się ograniczonym belfrem, menadżerem edukacji. Odrzućmy współczensy dogmat o dobrodziejstwie konkurencji, szczególnie wśród dzieci. Jest on fałszywy. Oparty o idee gromady, nieustannie ścierającej się wewnętrznie. Uznajmy, że to nasze, a raczej naszych dzieci indywidualne cechy i talenty są prawdziwymi skarbami, które należy pielęgnować. Rodzice są najbardziej ich świadomi. Kompetentni i powołani, by decydować o sposobie ich rozwoju. Bez oglądania się na innych, bez porównywania i mierzenia, znając rzeczywistość w jakiej żyją. Tak może rozwijać się człowiek wewnętrznie spójny, z ugruntowanym poczuciem własnej wartości. Na takim fundamencie powstają najcenniejsze cechy społeczne: otwartość na innych, aktywność, poświęcenie i odporność na trudy, owe mityczne uspołecznienie, o którym tak gardłują strażnicy przymusowej edukacji. To właśnie przymusowa, zunifikowana edukacja rodzi trujące owoce bezradności, apatii i egoizmu. Kreuje aspołeczne postawy lęku, aspiracje nie sięgające poza bycie elementem mechanizmu rynku pracy a wreszcie coraz większe obszary patologii.

Czym w zasadzie ma być ta własna wizja funkcjonowania rodziny? Niczym nowym. Po prostu postawieniem wychowania na pierwszym miejscu. To wychowanie dzieci ma być priorytetem. To wychowanie dzieci ma nas motywować. Wychowanie oparte o fundamentalne zasady, które wyznajemy. To zupełnie inna perspektywa. To nie jest drobna korekta, ale zasadnicza zmiana. To odwrócenie priorytetów przywraca właściwy porządek, hierarchię celów i środków. Najpierw wychowanie, a jego elementem, czy raczej skutkiem, jest wykształcenie. Wychowanie nie może być dodatkiem do edukacji. Pan nie może podlegać swojemu słudze.

Wychowanie odnosi się do bogactwa życia, odnosi się do całego skomplikowanego organizmu, jakim jest człowiek. Podzbiorem jest wykształcenie. To sługa. Jeśli sługę postawimy na piedestał, staniemy się jego niewolnikami. Organizm zredukujemy do roli mechanizmu. Czy nie tak wygląda dziś społeczeństwo? To wielki sztywny mechanizm. Czy rodziny nie stały się mechanizmami, rządzonymi z zewnątrz? Rodzice hodują dzieci, skoncentrowani na wykształceniu. System decyduje co robią nasze dzieci, potrzeby rynku dyktują decyzje życiowe. Bo wykształcenie zapewni posadę. Być może, choć niekoniecznie. Dzieci dorosną, staną się elementem mechanizmu popytu i podaży. Podatni na lęki, koniunktury i kaprysy mas. Nie redukujmy naszych dzieci do takich ról. Dając im wychowanie, dajemy im skrzydła, by mierzyli wysoko. Wtedy o ich względy będzie zabiegał świat.

Jak organizm przyrody rodzi bogactwa, tak rodzina żywa, o silnych więzach przyniesie światu skarby w wychowanych dzieciach, skarby duchowe i materialne, w tym wykształcenie najlepszej próby, bo oparte o talenty i pasje dziecka. Bo rodzina to potężna twórcza siła rodząca diamenty i perły, których w najśmielszych marzeniach nie zaplanujemy. Czy takim diamentem nie był Fryderyk Chopin, urodzony 200 lat temu, cała plejada postaci wybitnych, ale też zwykłych prawych ludzi, których jakby coraz mniej od czasu, gdy państwo przymusowo "troszczy się" o edukację naszych dzieci?

Edukacja domowa to nie jest dylemat garstki rodziców. To pytanie do wszystkich rodziców. To pytanie o ich dzieci.


R.
7 III 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz przesłany do moderatora